REKLAMA

Pojechałem do Berlina zatankować parę kilo wodoru. I zastanowić się, czy to przyszłość motoryzacji

Polska ustawa o elektromobilności przewiduje darmowy wjazd do stref czystego transportu dla samochodów wodorowych. Ale żeby znaleźć i wypróbować takie samochody w normalnym ruchu musiałem udać się aż do Berlina.

samochód wodorowy
REKLAMA
REKLAMA

Już kilka razy słyszałem zapowiedzi zbudowania w Polsce stacji tankowania wodoru. Obecnie najbliższy termin to 2021 r., ale nadal nie jest to nic pewnego. Prawo zwykle nie nadąża za rzeczywistością, a tym razem zdecydowano się wyprzedzić ją o wiele lat, zawierając w ustawie wyłączenie z opłat dla samochodów wodorowych, tzn. napędzanych ogniwami paliwowymi wytwarzającymi prąd.

Takich aut na świecie jest w tej chwili znikoma liczba. Produkuje je Honda (FCX), Hyundai (Nexo) i Toyota z modelem Mirai, który „na rynku” jest już czwarty rok i wkrótce doczeka się bardziej mainstreamowego następcy. Wybraliśmy się do Berlina, żeby pojeździć po tym mieście właśnie Toyotą Mirai – nie po to, żeby testować ten znany już model, ale żeby sprawdzić, jak jeździ się autem wodorowym w normalnej, codziennej eksploatacji. Jak się je tankuje, parkuje i czy można dać mu na zimnym.

Mirai w codziennym, berlińskim ruchu nie zwraca na siebie uwagi. Wygląda zasadniczo jak Prius IV generacji, przynajmniej z daleka i kiedy się przemieszcza. Wiele detali zdradza, że jest to samochód mocno eksperymentalny. Praktyczność postawiono tu na ostatnim miejscu: to długi, niezbyt proporcjonalny sedan z malutkim bagażnikiem i nadzwyczaj rozbudowanym układem napędowym. Nic dziwnego, że w przypadku następnych generacji samochodów wodorowych największą wagę przywiązuje się do miniaturyzacji całego układu. Ale nie ma co natrząsać się z Miraia: to jedynie opakowanie dla napędu wodorowego, więc to jak wygląda i czy jest praktyczny to kwestia zupełnie drugorzędna.

To zdjęcie jest specjalnie z daleka. Z tej perspektywy też bym pomylił Miraia z Priusem.

Kończy się wodór. Jedziemy zatankować

Nigdy w życiu nie tankowałem wodoru. Koledzy straszą, że na pewno ulotni się i wybuchnie. Przedstawiciele Toyoty twierdzą inaczej. Zbiorniki w Miraiu mieszczące ok. 7 kg wodoru pod ciśnieniem są niebywale szczelne i odporne nawet na przestrzelenie, a w przypadku pojawienia się nieszczelności wodór ulotni się do atmosfery szybciej niż zdążysz powiedzieć „Mirai”. Margines szczelności zbiorników wynosi podobno 1:50 000 na tydzień, czyli raz na tydzień ze zbiornika ucieka jedna pięćdziesięciotysięczna jego zawartości. Czyli już za tysiąc lat od zostawienia Miraia z pełnym bakiem nie będziemy mogli go uruchomić. Brzmi przerażająco.

samochód wodorowy

Niestety, wodór do tanich nie należy. Kilo wodoru to 9,5 euro (cena nie zmieniła się od dawna). Mirai zużywa od 0,9 do 1,2 kg na 100 km, czyli średnio wychodzi ponad 40 zł za 100 km. Nie jest to więc szczególna oszczędność w porównaniu z hybrydą, dieslem lub małym benzyniakiem na gaz. Konwencjonalne samochody wychodzą taniej.

samochód wodorowy

Emocje jak na grzybach

Tankowanie wodoru to czynność raczej mało emocjonująca. Po otwarciu klapki w nadwoziu naszym oczom ukazuje się wlew, do którego należy podpiąć pistolet. Następnie system przeprowadzi kontrolę szczelności, trwającą około minutę i po naciśnięciu przycisku rozpocznie tankowanie. Jest ono nieco dłuższe niż tankowanie benzyny - trwa kilka minut i nie ma możliwości dobijania pod korek. Kiedy czujnik uzna, że już się napełniło, tankowanie zostanie przerwane. Do napełniania zbiornika wodorem trzeba wyrobić sobie specjalną kartę: nie można rzucić paru euro na ladę: przynajmniej w Niemczech.

Dźwignia jak w hybrydzie. Nasze wnuki będą pytać „dziadku, po co zmieniałeś biegi?”

Sama procedura napełniania jest więc banalna i w samym Berlinie można już z niej skorzystać na czterech stacjach. W Niemczech jest odwrotnie niż w Polsce: najpierw zbudowali stacje, a teraz będą promować samochody na H2. U nas najpierw przyznano przywileje takim autom, ale na stacje trzeba jeszcze poczekać. Rozsądne.

OGIEŃ!

Nie jest prawdą, że auto na wodór jest zupełnie bezgłośne. Podczas dynamicznego przyspieszania wyraźnie słychać szum kompresorów pompujących powietrze do ogniwa paliwowego. Jest to jednak przyjemny dźwięk. Może tak brzmi przyszłość? Nam ten odgłos skojarzył się ze ścigaczem, którym przemieszczali się bohaterowie Gwiezdnych Wojen. Przy wolniejszej jeździe auto faktycznie pozostaje idealnie ciche. Najprzyjemniejsze jest liniowe przyspieszenie. Przy każdej prędkości Mirai reaguje na gaz tak samo: rozpędza się bezlitośnie i w jednolitym tempie do... 152 km/h, bo tyle nim pojechaliśmy. Podobno pojedzie i 180 km/h, ale nie było gdzie.

DZIDAAAA!!!!

Uwaga, dygresja

W tym miejscu chciałem zrobić małą dygresję, a właściwie dwie. Podobno Berlin powinien być wzorem dla Warszawy, bo „jest w nim dwa razy mniej aut na 1000 mieszkańców niż w Warszawie”. Może i tak, choć sprawdziłem kiedyś że to nieprawda (jakiś geniusz statystyki wliczył samochody zarejestrowane w firmach leasingowych do puli aut w rękach osób prywatnych). Berlin jest nadzwyczaj zatłoczony jeśli chodzi o samochody. Korki zdają się nie mieć końca, a wolne miejsce parkingowe jest wolne przez nanosekundę. A mówimy o mieście ze świetnie rozwiniętą komunikacją publiczną i metrem nieporównywalnym z tym w Warszawie.

samochód wodorowy
Czasem trafia się Hiace bez eurobandu.

Kolejna bzdura to ta, że Niemcy mają nowe auta a Polacy stare złomy. W Berlinie jeżdżą chmary gratów: Golf II, Baleron, E36 - trudno się rozejrzeć, żeby nie zobaczyć jakiegoś starego wozu, ale na 99% będzie to auto niemieckie.

Natomiast pod jednym względem Berlin powinien być dla nas wzorem: uprzejmości jazdy. Potrzebujesz zmienić pas? Ktoś cię wpuści. Nikt się nie przepycha na początek kolejki. Wszyscy jadą płynnie, rozsądnie i przewidująco. Tylko raz, podczas 130 km wycieczki w niezwykle gęstym ruchu widziałem sytuację, gdy kierująca (zresztą ponad 20-letnim Mercedesem) przyblokowała skrzyżowanie, bo bezmyślnie wjechała nań bez możliwości zjazdu.

Czasem AMC Pacer...
samochód wodorowy
a czasem Silver Seraph.

Koniec dygresji. Jeszcze słowo o wodorze. Wodorowym samochodem jeździło mi się jak elektrykiem (w sumie to elektryk) bez wady auta z zasilaniem z akumulatorów jaką jest mały zasięg i długi czas ładowania. Wodorak jest też niewrażliwy na temperaturę otoczenia. Choć ogrzewanie wnętrza ma raczej nędzne. Małe wysilenie konstrukcji zwiastuje długotrwałą eksploatację bez awarii, ale jak coś już się posypie, to pewnie auto będzie nienaprawialne. Ale przynajmniej akumulator ma dużo mniejszy (choć też ma) od typowego elektryka, co oznacza mniej szkodliwych substancji do recyklingu.

Niestety, bardzo trudne pozyskiwanie i składowanie wodoru oznacza, że ten środek do napędu pojazdów raczej nie potanieje. A to oznacza brak zachęty ekonomicznej do przejścia na wodór (pomijając infrasfrukturę, której w Polsce nie ma). Obawiam się więc, że zamiast marchewki dla fanów H2 doczekamy się raczej grubego kija dla dinozaurów tankujących wciąż benzynę czy (Boże broń) olej napędowy, a dyskusje na forach będą toczyć się między zwolennikami elektryków ładowanych z gniazdka a tymi, którzy wolą prąd produkowany na miejscu w ogniwach paliwowych. Ja, po wypróbowaniu 6 różnych samochodów elektrycznych* i jednego wodorowego, stanę po stronie tych drugich.

REKLAMA
samochód wodorowy

*Mitsubishi i-MiEV, VW e-up!, VW e-Golf, Nissan Leaf, Tesla S, BMW i3

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA