REKLAMA

Pojechałem samochodem elektrycznym w Bieszczady. Zakochałem się tak, że trudno mi było wyjechać

Bieszczady - odwiedzone przeze mnie po raz pierwszy w życiu - okazały się być przecudownym miejscem. Volkswagen ID.7 okazał się z kolei fantastycznym samochodem elektrycznym, który przełączył w mojej głowie małą dźwigienkę. Życie z autem elektrycznym okazało się natomiast... obfitować w niespodzianki.

Pojechałem samochodem elektrycznym w Bieszczady. Zakochałem się tak, że trudno mi było wyjechać
REKLAMA

I jeśli ktoś stwierdzi, że w 2024 r. nie trzeba przesadnie planować wycieczek samochodami elektrycznymi, to to będzie moment, w którym opuszczę dyskusję.

REKLAMA

A było tak:

Volkswagen ID.7 musiał się zmierzyć z pełnym spontanem.

A dokładniej z przejazdem z Warszawy w okolice Wetliny i to w trybie najmniej typowym dla prawdopodobnie preferowanego stylu użytkowania samochodu elektrycznego. Nie zrobiłem żadnego rozbudowanego riserczu, nie sprawdziłem kompletnie niczego - zobaczyłem w redakcyjnym kalendarzu dostępnego ID.7, zaklepałem termin, zarezerwowałem nocleg w losowym "hotelu", który akurat był dostępny i nie miał przerażającej ceny, a tydzień później pojechałem do Warszawy odebrać niebieski egzemplarz testowy, wklepałem miejsce docelowe w nawigację i pojechałem. 

Nie sprawdziłem nic, nie przygotowałem się na nic, nie instalowałem żadnych aplikacji, nie szukałem strony z mapą ładowarek - nic. Byłem tylko ja, Volkswagen ID.7, jego pokładowy system nawigacji i wyszukiwania stacji ładowania oraz plan spędzenia kilku dni w miejscu, w którym nigdy nie byłem i o którym nic nie wiem.

Zaczęło się od... próby bycia mądrzejszym od komputera. 

Przyznaję się - o ile jeździłem już wcześniej wielokrotnie samochodami elektrycznymi, to chyba nigdy w ramach takiego spontanu, takiego braku przygotowania i takiego "a sobie pojadę". Żeby więc uspokoić swoje nerwy, przy planowaniu trasy natychmiast ustawiłem w pokładowej nawigacji wszystkie możliwe tryby "dojedź z jak największym zapasem", po czym... i tak po kilkuset kilometrach postanowiłem na własną rękę poszukać jakiegoś punktu, żeby jeszcze się doładować. Ot tak, na wszelki wypadek, komu to w końcu zaszkodzi.

Przy okazji mała dygresja, bo większa będzie w pełnej recenzji - ID.7 fenomenalnie sprawdza się w roli połykacza kilometrów, czy to na autostradach, "eskach" czy drogach niższych klas. Bywały momenty, gdzie wciągnięty w rozmowę z pasażerką po zerknięciu na centralny wyświetlacz okazywało się, że przejechałem od ostatniego zerknięcia 100 km i nawet tego nie poczułem. Poczułem za to dość uciążliwy w użytkowaniu sposób sterowania klimatyzacją, głośnością, tempomatem i bardzo nie-smart smart asystenta głosowego, ale to też materiał na inny tekst. 

Zanim jednak 12 razy włączyłem sobie podgrzewanie foteli, zamiast zmienić głośność muzyki i włączyłem podgrzewanie kierownicy, zamiast po prostu skręcić, wyszukałem w nawigacji najbliższą mi stację szybkiego ładowania, bo w końcu mam tylko jakieś 40 proc. naładowania akumulatora, zaraz wszyscy zginiemy i zjedzą nas niedźwiedzie.

Stacja na szczęście była - i to niedaleko mojej trasy - oferując eleganckie 140 kW i kusząc wizją krótkiego rozprostowania nóg. Szybkie zjechanie z trasy, błądzenie dziwnymi lokalnymi drogami i... zdziwienie. 

Sam słupek, który mnie interesował, wprawdzie stał na swoim miejscu, ale dojazd do niego wyglądał tak, jak na zdjęciu powyżej. Może i elektryczna klasa G dałaby sobie radę, ale ID.7 ze swoim prześwitem i na 20-calowych felgach raczej nie wyglądał na chętnego do zabawy. Obszedłem się więc smakiem i ruszyłem dalej.

I tak, jasne - ta stacja nie była mi potrzebna do szczęścia, nie przewidywała jej też nawigacja wrzuciłem ją sobie do planu trasy sam. Ale gdyby była to moja stacja ostatniej nadziei - byłbym trochę zasmutkowany. Na szczęcie ID.7 akurat problemów większych z zasięgiem nie miał, więc w lekkiej konfuzji ruszyłem dalej.

Dalej było tylko lepiej. Do momentu.

Zanim jednak nadszedł ten moment, miałem okazję w praktyce nacieszyć się naprawdę szybkim ładowaniem w miejscu, którego normalnie z czymś takim bym nie kojarzył - czyli na parkingu przed Biedronką w małej miejscowości. Problemów z czymkolwiek zero - wliczając w to oczywiście zero zainteresowanych elektromobilnością poza mną - a zanim zrobiłem wyjazdowe zakupy na ostatnią chwilę i zjadłem batonika popijanego słodkim napojem, miałem już prawie pełny "bak".

I to był moment, kiedy byłem w stanie uwierzyć w to, że podróże samochodami elektrycznymi są bezwysiłkowe, bezstresowe, ładowanie "trwa zero" i generalnie jest pięknie. ID.7 zaczynał też powoli przestawiać w mojej głowie dźwigienkę z "mój kolejny nowy samochód będzie spalinowy" na "mój kolejny samochód będzie elektryczny". Tak, jazda porządnym elektrykiem jest wspaniała, a auta spalinowe wydają się jakieś takie zepsute, przynajmniej od razu po przesiadce.

Ale nie mogło być idealnie.

Można się trochę pokręcić po Bieszczadach, ale co potem?

Przyznaję się po raz kolejny - naprawdę niczego nie planowałem. Nie planowałem też tego, jak po kilku dniach jeżdżenia autem całkiem spory dystansów... wydostanę się w ogóle z tych pięknych, ale raczej umiarkowanie zelektromobilizowanych obszarów. Do ogarnięcia się zmotywował mnie komunikat z nawigacji, który poinformował mnie, że w pozostałym zasięgu (mniej niż 100 km) znajduje się... jedna stacja ładowania. JEDNA. To z kolei oznaczało, że jeśli akurat ta stacja przywita mnie tak jak pierwsza, na którą udałem się bonusowo, to jestem - hehe - uziemiony. Albo raczej będę szukał miejsca, gdzie będę mógł podpiąć się do zwykłego albo nieco mniej zwykłego gniazdka i tak czekać godzinami, aż będę mógł gdziekolwiek pojechać. 

Na zwiady - żeby uniknąć faktycznego uwięzienia w Bieszczadach - wybrałem się więc tego samego dnia nocą. I tak, nie będę ukrywał, że plany miałem trochę inne, ale elektromobilność i tak dalej - rządzi się swoimi prawami. Nocna wycieczka była o tyle udana, że okazało się, że stacja ładowania jak najbardziej działa, ale pojawiły się dwa problemy.

Pierwszym było to, że stacja postanowiła mnie "uwięzić" i nie chciała odpuścić wtyczki, więc w okolicach północy, przy zanikającym zasięgu, musiałem prosić konsultanta o zdalne uwolnienie mnie, co zakończyło się resetem całej stacji.

Drugim problemem było zorientowanie się, że może i stacja oferuje moc 22 kW, ale ID.7 - na co słusznie zwrócono mi potem uwagę w mediach społecznościowych - oferuje, jak większość samochodów, pokładową ładowarkę 11 kW. To z kolei oznaczało, że ładowanie było szybsze niż ze zwykłego gniazdka, ale i tak piekielnie wolne jak na moje potrzeby i warunki. Ładowarka była, owszem, pod hotelem, ale nie moim, w okolicy niespecjalnie było co robić przez kilka godzin, a pogoda wymuszała korzystanie z klimatyzacji, co ostatecznie sprawiało, że ładowanie odbywało się z mocą w okolicach 8-9 kW. 

Trochę znudzony i mocno zmęczony wróciłem więc do swojego hotelu, żeby przemyśleć, jak wydostać się z Bieszczadów skutecznie.

Pomógł... tablet.

Ale nie ten na desce rozdzielczej - ten najchętniej bym zmniejszył albo w ogóle jakoś schował, bo niespecjalnie pomaga, a większość najważniejszych funkcji oferowanych przez niego przejmuje skutecznie świetny HUD. Tabletem, który pomógł w kwestii elektrycznej był... przywieziony przeze mnie - z zamiarem nie-użytkowania - iPad.

Żeby bowiem komfortowo uciec z niezbyt-ładowarkowych terenów, musiałem spędzić dwie mniej więcej godzinne - może nawet trochę dłuższe - sesje w trakcie których... siedziałem i oglądałem serial. Nie napiszę, że był to idealny sposób na spędzenie czasu na urlopie, ale tak - było to przy takim spontanicznym nie-planowaniu absolutnie niezbędne. 

Oczywiście idealnym rozwiązaniem byłoby wykupienie noclegu akurat w tym hotelu, w którym była jedyna w promieniu kilkudziesięciu kilometrów względnie "szybka" ładowarka. Tylko czy na pewno byłby w nim nocleg w tym terminie? I czy cena noclegu nie byłaby zdecydowanie wyższa niż tego, który wybrałem (byłaby, sprawdziłem)? I czy na pewno byłby on w okolicy atrakcji, które planowałem odwiedzić?

Pokładowa ładowarka 22 kW z pewnością trochę ułatwiłaby życie.

Albo inaczej - po prostu znacząco skróciłaby czas, który musiałbym spędzić przy ładowarce, tym samym np. zmniejszając liczbę niezbędnych sesji ładowania z dwóch do jednej.

Z drugiej strony - z rozwiązaniem "ID.7 powinien mieć ładowarkę 22 kW" mam spory zgryz. Podczas całej mojej podróży, która obejmowała trasę z Warszawy w Bieszczady, potem do Wrocławia, a potem znów do Warszawy, z ładowania 22 kW skorzystałbym... raz. Poza tym na trasach bez problemu znajdowałem ładowarki, które dawały mi nawet 180 kW, natomiast w domu nie byłbym w stanie - przy mojej instalacji, nawet uwzględniając dodatkowe rozwiązania - zapewnić sobie 22 kW. Co z kolei prowadzi do wniosku, że nawet gdybym kupował sobie ID.7 dla siebie (och, jak bardzo bym chciał), to widząc w konfiguratorze opcję ładowarki pokładowej 22 kW, prawdopodobnie bym jej nie zaznaczył. Tym bardziej, że - patrząc np. na Mercedesa - niekoniecznie jest to tani dodatek, bo ten drugi niemiecki producent życzy sobie za takie udogodnienie niemal 6000 zł. To już taniej byłoby na takich odludziach zarezerwować droższy hotel ze "słupkiem", żeby na spokojnie naładować pod nim auto przez noc.

Z trzeciej strony - jak zauważył kolega z redakcji, możliwość przyjęcia 22 kW mogłaby się przydać w przypadku punktów ładowania na blokowiskach i podobnych osiedlach. Prawdopodobnie łatwiej, wygodniej i taniej postawić taki słupek niż słupek prawdziwego szybkiego ładowania, a znacząco skraca się czas ładowania takiego auta.

Zdecydowanie skomplikowana ta elektromobilność.

Chciałbym napisać, że w tym miejscu przygody z ładowaniem się skończyły.

I trochę tak, a trochę nie. Bez większego problemu na reszcie trasy nawigacja znajdowała punkty szybkiego ładowania, ale tutaj też nie obywało się bez niespodzianek. Przykładowo system nawigacyjny w pewnym momencie uznał, że zamiast ładować się na MOP-ie, będę się ładował w jakimś dziwnym miejscu w Gliwicach, co oznaczało dość mocny zjazd z trasy. Dodatkowo okazało się, że parking przy ładowarce jest dodatkowo płatny (ok, przeżyję, ale zawsze coś), okolicę trudno "zwiedzać" pieszo, a ładowarka "daje" połowę obiecanej mocy. Szczęśliwie Gliwice są tak wrogo nastawione do pieszych, że dostanie się do najbliższego sklepu spożywczego, a potem powrót, wystarczyły, żeby... naładować akumulatory do pełna i komfortowo wrócić do domu.

W domu z kolei - co ponownie skłoniło mnie do myślenia o zakupie auta elektrycznego - okazało się, że bardzo niedaleko znajduje się naprawdę szybka (140 kW) ładowarka, więc korzystają z weekendu postanowiłem uzupełnić akumulator przed powrotem. Na miejscu okazało się, że owszem, ładowarka jest, ale nie działa, a do tego nieprzesadnie chce wypuścić nieopatrznie podłączony samochód ze swoich objęć. Dopiero kolejna - na szczęście zaledwie kilka kilometrów dalej - okazała się nie tylko działać, ale do tego oferować pełną deklarowaną moc.

Co miłe - żaden z tych momentów nieudanych ładowań nie był krytyczny. W żadnym przypadku nie miałem rozładowanego akumulatora i braku opcji, co zrobić dalej. Pełen luz, komfort i "a to sobie podjadę kawałek dalej, nic się nie stało". Co by było, gdybym miał ikonkę akumulatora mieniącą się odmianami czerwieni albo po prostu auto z mniejszym akumulatorem i zasięgiem - sam nie wiem.

Mimo to - decyzja raczej zapadła.

REKLAMA

Spalinowe auto mam i spisuje się świetnie, ale czy będę chciał kolejne - mało prawdopodobne. Obstawiam, że gdy za kilka kolejnych lat dobiegnie jego kres, raczej nie będę już sprawdzał pojemności baku czy pojemności skokowej silnika nowych modeli - zamiast tego będę sprawdzał pojemność pakietu akumulatorów i szybkość ładowania.

Oraz to, czy nie pojawił się przypadkiem ID.7 w jakiejś trochę skromniejszej wersji, bo bez żalu jeździłbym tym autem nawet z wyraźnie słabszym silnikiem i mniej imponującym wyposażeniem. Ba, nawet z panoramicznego dachu, który można "zamleczyć" jednym kliknięciem, byłbym w stanie zrezygnować. Aczkolwiek bardzo niechętnie.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA