Wolnych miejsc parkingowych w Warszawie nie przybywa. Czy to zburzy narrację aktywistom?
Skąd biorą się te wszystkie samochody parkujące w centrum Warszawy? Na pewno najechało się słoików.
Wedle popularnej obecnie miejsko-aktywistycznej linii ideologicznej, ludzie nic nie rozumieją i pchają się samochodami do centrum. Zamiast wybrać inne środki transportu upierają się przy samochodach, powodując korki i zajmując każdy wolny metr chodnika by zaparkować. Przecież rower jest tak samo dobry dla samotnego pracownika agencji reklamowej, jak dla urzędniczki, która swoim Seicento musi po drodze do pracy na 07:30, dostarczyć dzieci do przedszkola i szkoły. Kaprys jazdy samochodem podobno zajmuje prawowitym mieszkańcom stolicy, tzw. pieszym, cenną miejską przestrzeń. Dane udostępnione przez stołeczny Zarząd Dróg Miejskich, pokazują, że to niekoniecznie jest prawda, cała prawda i tylko prawda. Za dużą część pojazdów w centrum odpowiadają jego mieszkańcy.
Natężenie ruchu w ostatnich tygodniach jest mniejsze, wiadomo – pandemia. Wiele osób pracuje zdalnie, nie potrzebują miejsca do parkowania w strefie płatnego parkowania (SPP). Nie przełożyło się to jednak na zwiększenie liczby wolnych miejsc parkingowych we wszystkich rejonach strefy płatnego parkowania. Właściwie to wielu miejscach jest tak samo tłoczno.
Parkowanie w Warszawie w czasie pandemii
ZDM porównał wyniki monitorowania SPP z początku i końcówki marca. Jest wiele obszarów, w których liczba parkujących aut spadła. To ulice, gdzie jest wiele biur i urzędów, okolice uczelni i terenów rekreacyjnych. Spadek zapotrzebowania te miejsca wydaje się oczywisty w obliczu pracy zdalnej i ograniczeń w rekreacji.
Sytuacja wygląda inaczej w zabudowie mieszkaniowej. Tam ludzie dojeżdżający do pracy zawsze parkują równie chętnie, ale liczba wolnych miejsc nie wzrosła. Na podanej, jako przykład ulicy Mochnackiego (Ochota), 85 proc. miejsc zajmują pojazdy z abonamentem. Podobnie jest na Muranowie na ulicy Karmelickiej i ulicy Grażyny na Mokotowie. Te dane słabo wpisują się w narrację, że to leniwi kierowcy dojeżdżający do pracy samochodem zajmują miejską przestrzeń zwykłym, dobrym pieszym.
Na obszarach, na których biura i usługi łączą się z zabudową mieszkalną, również nie przybyło wolnych miejsc. Ulice południowego Śródmieścia i Woli wcale nie świecą pustkami, bo mniejszą liczbę pojazdów obcych, zrównoważyła liczba pojazdów posiadających abonament mieszkańca. Mieszkańcy tych dzielnic również więcej siedzą w domu. Na ulicy Wilczej 60 proc. parkujących to posiadacze abonamentów, a na Ogrodowej, w ciągu dwóch tygodni ich udział wzrósł z 50 do 80 proc.
Oczywiście nie jest tak, że w ogóle nie zwiększyła się liczba wolnych miejsc w całej strefie, jej napełnienie to 90 proc., co zdaniem ZDM stanowi optimum. Po zeszłotygodniowym poluzowaniu restrykcji ruch zwiększył się już o 25 proc. Wydłużył się również średni czas opłaconego postoju, aż o 12 proc. Niechęć mieszkańców stolicy do przebywania w komunikacji miejskiej musi więc być spora, skoro wolą pieniądze wydawać przy parkometrze.
Kto ma oddać miejską przestrzeń?
Te dane to problem dla tych, którzy snują opowieść o wstrętnych kierowcach puszek ze zwykłej fanaberii jeżdżących do pracy samochodem. Pokazują, że ograniczenie ruchu samochodowego w zakorkowanym centrum stolicy, nie jest sprawą prostą, skoro za obecność tak dużej liczby pojazdów odpowiadają sami mieszkańcy.
I co teraz, jak naprawić ten system? Wypadałoby mieszkańców SPP zmusić do pozbycia się pojazdów, ograniczając system abonamentowy, albo zakazać parkowania na chodnikach. Tylko komu wtedy zwrócono by miejską przestrzeń, skoro taki cios otrzymaliby właśnie jej mieszkańcy? Nie wiem, ale to na pewno jest jakiś rodzaj samochodowego przewinienia - chcieć parkować pod swoim domem.