REKLAMA

Unijne limity CO2 przegłosowane. Mogą oznaczać koniec najmniejszych i najtańszych modeli

Emisja dwutlenku węgla ma zmaleć o ponad 1/3. Inaczej posypią się kary.

Dacia-UK
REKLAMA
REKLAMA

W poniedziałek Rada Unii Europejskiej finalnie zatwierdziła przepisy w sprawie ograniczenia emisji CO2 samochodów osobowych i dostawczych do 2030 r. Przepisy wejdą w życie 20 dni po ich publikacji w dzienniku urzędowym UE, ale producenci samochodów szykują się na nie już od dawna.

Zgodnie z nowymi przepisami, w 2030 r. nowe samochody będą musiały emitować co najmniej o 37,5 proc. mniej CO2 niż w 2021 r. 

Jeśli nie – producenci będą płacić dotkliwe kary. Sytuacja jest o tyle ciekawa, że już limit na 2021 r. wynoszący 95 g w przypadku niektórych wygląda na nieosiągalny. Fiat ratując się przed karami będzie się kupi obniżenie średniego poziomu emisji CO2 od Tesli. Pozostali robią co się da, wprowadzając kolejne, coraz oszczędniejsze, a przy tym droższe modele, a czasem nawet próbują sztuczek na granicy legalności. 

Obniżenie emisji o ponad 30 procent będzie nie lada wyzwaniem.

Producenci alarmują, że najbardziej zagrożone są najmniejsze i najtańsze modele samochodów. 

Maksymalny poziom dopuszczalnej emisji CO2 już na rok 2022 ustalono na poziomie 95 g/km, ale dodatkowo uzależniono go też od masy auta. Samochody mniejsze i lżejsze powinny palić najmniej, dlatego limity dla nich będą jeszcze niższe (czyt. bardziej wyśrubowane). 

Z drugiej strony, zastosowanie technologii pozwalających na osiągnięcie lepszych wyników oznacza dodatkowe koszty. I o ile stosunkowo łatwo pomieścić je w cenach droższych aut, w przypadku tanich modeli może to być wręcz niemożliwe.

Według Maxa Warburtona, analityka z firmy Bernstein, najtańszy układ hybrydowy, czyli typu mild, oznacza dodatkowe 600 do 1000 euro, czyli nawet ponad 4 tys. zł. Zwykła hybryda, czyli bez możliwości ładowania z gniazdka, to koszt między 2,5 a 4 tys. euro, czyli nawet ponad 10 tys. zł. W przypadku niedrogich samochodów mogą być to kwoty nie do zaakceptowania. W samochodach pokroju VW Upa, czy Toyoty Aygo dodatkowe 4 tys. zł to wzrost ceny o ponad 10 proc., a w przypadku Dacii Sandero – niemal 15 proc. A to optymistyczna wersja podwyżki.

Herbert Diess – szef Grupy Volkswagena – przyznał w Genewie, że osiągnięcie celów na 2030 r. dla samochodów pokroju Up! czy Polo może być niemożliwe. I że zagraża istnieniu najtańszych modeli w gamie.

Chińczycy tylko na to czekają

Producenci będą musieli płacić kary albo wyrzucać z gamy modele, przez które muszą je płacić. 

Jeśli z salonów znikną tanie samochody – tę lukę mogą próbować zająć producenci z Chin, którzy już robią u siebie znacznie tańsze auta. I nie chodzi o to, że są one mniej bezpieczne, czy mniej zaawansowane technicznie. Ich podstawową przewagą jest to, że Chińczycy opanowali np. rynki złóż surowców naturalnych potrzebnych do produkcji akumulatorów i mogą budować najtańsze elektryki. 

Ale nawet jeśli nie zechcą wejść w mało opłacalną kategorię tanich pojazdów, wciąż będą na dobrej pozycji. Carlos Tavares, prezes Europejskiego Stowarzyszenia Producentów pojazdów, już w zeszłym roku zapowiedział, że konieczność płacenia kar przez europejskich producentów może pogorszyć ich zdolności finansowe i oznaczać potrzebę szukania zewnętrznego wsparcia. I tu znowu mogą wkroczyć Chińczycy, którzy u siebie niespecjalnie przejmują się emisją CO2, a dysponują kapitałem i rozwiniętą technologią produkcji aut elektrycznych.

REKLAMA

Jakby nie patrzeć – tak źle i tak niedobrze

Nie to, żebym przesadnie przejmował się portfelami inwestorów, którzy zamrozili swoje miliardy w koncernach samochodowych. Oni sobie poradzą, najwyżej zainwestują w coś innego. Ale to może oznaczać znikanie kolejnych producentów z rynku. Im więcej ograniczeń, tym mniej ciekawych modeli, bo producenci będą produkować wyłącznie to co a) pozwoli na unikanie kar, b) będzie gwarantować maksymalne zyski. Witaj Excelu, żegnajcie emocje.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA