Astra wypada z oferty, czyli przypadek pół kilo makaronu
Australijski Holden zwija się w tempie błyskawicznym. Wszystkie decyzje dotyczące tej marki z ostatnich lat mają jeden cel: zakopać ją głęboko pod ziemię.
Niegdyś król australijskich ulic, narodowa marka kraju kangurów – Holden – zwija się z powodu nieopłacalności. Dziś poinformowano, że z oferty wypadną modele osobowe, tj. Astra i Commodore. Astra to po prostu Astra, tożsama z naszym Oplem. Commodore to Insignia – tutaj GM idzie tą samą drogą co w przypadku Buicka Regala. Po przejęciu Opla przez koncern PSA nie opłaca się produkować aut u konkurencji, zwłaszcza że segment kompaktowych i średnich aut osobowych w Australii właściwie umarł.
Wszyscy przeszli na SUV-y
Australia to wręcz wymarzony kraj, żeby jeździć po nim SUV-em. Osobówki? A komu to potrzebne, skoro za te same pieniądze można mieć auto z większym prześwitem i wjechać nim w bush albo outback. Kupujący zaczęli więc coraz chętniej wydawać swoje pieniądze na auta podwyższone. Problem w tym, że były one przeważnie produkcji japońskiej. Od Toyoty Land Cruiser i Hilux, aż po Mazdy CX-3 czy CX-5, australijskie ulice zaroiły się od SUV-ów. Holden nie miał w tej materii wiele do zaoferowania. Liczby są znaczące: w rekordowym roku 1998 Holden sprzedał 94 tys. Commodorów, a w 2019 r. z ledwością dobija do 8700 sztuk. W przypadku Holdena Astry wyniki są jeszcze gorsze, bo w 2019 r. sprzeda się mniej niż 4100 sztuk tego modelu, co stanowi spadek o 54% w stosunku do zeszłego roku. Koniec jest więc nieunikniony.
Dlaczego?
SUV-y to jedna odpowiedź. Druga jest jednak inna. Nic przecież nie stało na przeszkodzie, żeby Holden przejął też rynek SUV-ów, zaoferował klientom najlepsze australijskie SUV-y z wielkimi roo-bars z przodu i utrzymał swoją dominującą pozycję. Jednak coś poszło nie tak. Holdeny sprzedawały się najlepiej, kiedy były robione w Australii przez Australijczyków dla Australijczyków. Może nie były najbardziej nowoczesne, ani najbardziej oszczędne. Może nie były superniezawodne. Ale ludzie je kochali, bo chcieli mieć coś swojego, własnego, co odróżnia ich od reszty świata. Jestem Australijczykiem, jeżdżę Holdenem, na okulary słoneczne mówię „sunnies”, na gacie „undies” i uwielbiam krykieta. To wszystko się sklejało w całość. Nagle jednak General Motors uznało, że musi coś zmienić, bo zbyt mało zarabia i zamiast wytwarzać Holdeny w Australii, postanowiło je tam importować. A zamiast oferować modele skrojone pod kangurski gust, zaczęło pchać globalną papkę.
Klienci poczuli się oszukani. Kupowali Holdena z sympatii, z powodów irracjonalnych, których żadne korporacyjne kierownictwo nigdy nie zrozumie. Kupowali go w sumie z zaufania, że „to jest nasze”. Korporacja to zaufanie zniszczyła, uznając że samochód to produkt, a produkt ma zarabiać, i tu z Excela nam wychodzi... o do licha, oni przestali kupować! Szybko, zwołajmy naradę! Trzeba więcej Excela!
Pół kilo makaronu
Przez lata kupowałem krótki makaron w półkilogramowych torebkach. Teraz najwięksi producenci makaronu nagle przeszli na torebki o masie 400 gramów. Oczywiście cena nie zmieniła się. Moje zaufanie do ich produktu zostało podważone. Poczułem się oszukany. Nie kupiłem nigdy więcej produktu firmy M i L, wyszukuję na półce wyłącznie makarony półkilowe, choć jest to coraz trudniejsze. Zapewne i klienci Holdena poczuli się jak ja, kiedy zobaczyłem, że z 500 g zrobiło się 400 g, ale za to dodali nowy, chwytliwy slogan reklamowy i zdjęcie znanego ambasadora marki. Który zapewne przejął większość dochodów z tego marketingowego stuntu.
Aha, Holden skupi się teraz na SUV-ach i pickupach. Tak, oczywiście. Następny nius jaki napiszę o Holdenie będzie zapewne brzmiał „to koniec”.