Ferrari Testarossa po taniości. A właściwie Porscharri. Super projekt, czy profanacja?
Na portalach ogłoszeniowych można znaleźć wiele ciekawie przerobionych samochodów, na które warto by było wydać trochę grosza. Nie jestem jednak przekonany, czy Ferrari Testarossa w postaci repliki zbudowanej na bazie Porsche 924 do tej grupy należy.
Repliki samochodów sportowych stosunkowo często buduje się na bazie modeli tanich i mało pożądanych. Jako przykład może tu posłużyć Pontiac Fiero, który w historii tego rodzaju przeróbek przybierał formy chyba połowy aut na tej planecie - od najbardziej oczywistych konwersji na Ferrari, po Porsche Carrerę GT. Jestem przekonany, że w jakiejś polskiej stodole stoi Fiero przerobione na Stratopoloneza.
Zwykle w taki sposób nie przerabia się samochodów, które już „z fabryki” miały odpowiednie oznaczenia - jak np. Porsche. Ale sami wiecie, jak to jest - auta tej marki widać już na każdym kroku. W większych miastach trudno urządzić sobie spacer w okolicach centrum, który nie obfitowałby w spotkania z modelami takimi jak 911, Cayenne czy Panamera.
A 924? Toż to jeden z najtańszych i najmniej prestiżowych modeli Porsche.
A skoro tak, to nadaje się na poddanie kuracji wzmacniającej prestiż. To znaczy, chyba się nadaje. Ja mam co do tego pewne wątpliwości, ale najwidoczniej nie miał ich dotychczasowy właściciel tego cudu techniki, który widzicie na zdjęciach.
Ten oferowany na sprzedaż egzemplarz został uzbrojony w aluminiowe panele nadwozia, które w zamyśle miały przypominać Testarossę. O ile takie detale jak „żaluzje” na drzwiach czy zakrycie tylnych lamp faktycznie mogą przywodzić na myśl włoski super-samochód, to efekt ogólny jest, rzekłbym, średni. Odpowiada za to głównie konstrukcja samego auta - o ile bowiem Ferrari Testarossa to pojazd z silnikiem umieszczonym centralnie, to Porsche 924 ma zupełnie inaczej rozwiązany układ napędowy - silnik znajduje się tu z przodu. Innymi słowy, jest to jeden z tych przypadków, kiedy właściciel mógł nie kombinować i wziąć do przeróbki Pontiaca Fiero.
Tym niemniej, podziwiam inwencję.
Szczególnie podobają mi się tylne opony o kolosalnej szerokości - 2-litrowy, 125-konny silnik rodem z Audi i dostawczego Volkswagena LT musi być zachwycony, musząc wprawiać w ruch walce w rozmiarze 345/35 ZR15. Warto w tym miejscu wspomnieć, że prawdziwe, 390-konne Ferrari Testarossa miało z tyłu „gumy” o szerokości co najwyżej 280 mm (potem zmniejszonej do 255 mm).
Z przodu jest równie ciekawie: replika ma opony o szerokości 285 mm. Oryginał? 225 do 240 mm.
Ciekawie dobrano też tylne lampy - o ile rozpoznaję je poprawnie, to są to elementy stosowane np. w ciężarówkach Mercedes Actros. Obawiam się jednak, że bardziej pasowałyby one do repliki Ferrari 348. Do repliki Testarossy należałoby już raczej zastosować lampy z Poloneza Borewicza. Niestety nie potrafię rozpoznać, z czego wzięto oświetlenie umieszczone w przednim zderzaku - trochę przypomina skrzyżowanie Opla Ascony z Austinem Princess, nie przychodzi mi do głowy nic innego. Jakieś propozycje?
Nie mniej rozczulający jest metalowy drążek zmiany biegów - tyle tylko, że we włoskim aucie wyglądało to oryginalnie zupełnie inaczej. Gdyby zastosować drążek z Tarpana, byłoby lepiej podobniej do oryginału.
No a co z tym niewielkim kosztem?
Spieszę Was poinformować, że to arcydzieło możecie sobie sprawić za 14,9 tys. euro, co odpowiada kwocie niespełna 68 tys. zł. To tyle, za ile można dostać nowego Volkswagena Golfa w promocji.
MIAŁO BYĆ TANIO
No przecież jest. Oryginalne Ferrari startuje z poziomu niemal 300 tys. zł, a potrafi kosztować znacznie więcej. A że to i tak grubo przesadzona cena? No cóż, nie mówiłem, że będzie adekwatna. Może jednak ktoś poczuje się zachęcony - można przecież uznać, że pod postacią tego straszliwego ulepa ciekawego samochodu dostajemy 2 w 1: Porsche i Ferrari. W prestiżomierzu kończy się skala, tłum szaleje.