Paliwo za 8 zł? I tak zapłacicie. Oto ten piękny świat wolności i swobody oparty na samochodach
Nie, to nie będzie tekst o rowerach zbawiających świat. Ani o tramwajach cargo niosących pokój i porządek. Będzie o tym, jak przez lata wtłaczano nam do głów marketingowe hasła, że samochody dają wolność, i o problemie, który szedł w parze z tą retoryką. I o tym, że dziś lepiej niż kiedykolwiek widać, że za tę wolność wyznaczono wysoką cenę.
Jaka to cena? Najprostsza odpowiedz brzmi - nawet i 8,50 zł albo niewiele mniej, bo na niektórych stacjach paliw tyle trzeba zapłacić za litr oleju napędowego. Ale to tylko część tej odpowiedzi.
Wolność, czyli radź sobie sam.
Nie będę w żaden sposób dyskutował z jednym - prywatny samochód to często najatrakcyjniejszy, najwygodniejszy i najszybszy sposób na przemieszczenie się między dwoma punktami w Polsce. Zwalnia też z konieczności sprawdzania siatki połączeń innych form transportu czy dopasowywania się do ich rozkładu jazdy.
I tak, to w dużej mierze spełniałoby wymagania wolności. Nie podważam, bo nie da się tego zrobić.
Problem tylko w tym, że na fali zachwytu tą wolnością akceptowalne i wręcz pożądane stało się - upraszczam do bólu, ale to tylko tekścik w internecie - projektowanie całego świata tak, żeby pasował do wizji indywidualnego transportu samochodem. Niezależnie od wszystkiego, niezależnie od perspektyw. Założyliśmy chociażby, że paliwo wiecznie będzie tanie, a i miasta przyjmą dowolna liczbę samochodów - wystarczy tylko dołożyć jeszcze jeden pas.
I te pasy były i są dokładane - bo tak jest łatwiej i taniej. Bo ten pas to jest komunikat „coś zrobiliśmy”, po którym nadchodzi po cichu „a teraz radź sobie sam”. Kup sobie pojazd za kilka albo kilkadziesiąt tysięcy złotych. Utrzymaj go w akceptowalnym stanie, co będziemy regularnie - i odpłatnie - sprawdzać. Tankuj go za własne pieniądze. Opłacaj z własnej kieszeni ubezpieczenie i wszystkie dodatkowe koszty. Utrzymanie drogi? Czasem się ciepnie trochę asfaltu, jak już jeden czy dwa samochody zgubią koło. Albo i nie.
W skrócie - dostajemy kawałek asfaltu, po którym możemy jeździć. Reszta kosztów jest po naszej stronie. Idealny układ. Po co jakoś szczególnie dbać o inne formy transportu - nie, nie tego indywidualnego - skoro tak jest taniej, zarówno w budowie, jak i w utrzymaniu.
Zapłacisz, ile ci każą.
Konsekwencje? Weźmy losowy przykład bliski mi geograficznie, czyli Sobótkę. Niewielkie miasto, ale ze sporym potencjałem turystycznym i z ludźmi, którzy codziennie dojeżdżają do Wrocławia do pracy. Aż prosiłoby się, żeby oba te miasta połączyła już dawno temu sprawna i szybka linia kolejowa - w końcu odległość nie jest zbyt duża.
I co? I nic. Od ponad 20 lat istniejąca trasa była nieczynna - w końcu ludzie mają samochody. Otwarcie jej zrewitalizowanej wersji ma mieć miejsce dopiero w tym roku - o ile na drodze nie staną kolejne, liczne jak do tej pory opóźnienia.
Co może zrobić w takiej sytuacji przykładowy mieszkaniec Sobótki, kiedy obudzi się i przeczyta, że od dzisiaj paliwo kosztuje 7 albo 8 zł? Nic. Musi zacisnąć zęby, pojechać na stację i zatankować za kwotę, jaka widnieje na dystrybutorze. Samochód to dla niego konieczność, jest od niego całkowicie zależny. Bez auta jest właściwie uziemiony.
W ślad za tym idą kolejne konsekwencje. Chociażby to, że jeśli zdecyduje się zatankować przy kolejnym szturmie na stacje, to istnieje spora szansa, że stanie w ogromnej kolejce i wróci do domu zdecydowanie później. W końcu nie może nie zatankować, bo - ponownie - zostanie uziemiony. Musi odstać swoje i nie ma gadania. Albo poszukać innej stacji, bo na tej już ludzie wykupili paliwo.
A może by tak pojechać pociągiem, bo pewnie wyjdzie taniej? No niby tak, ale to w marcu. Albo w czerwcu. Albo kto wie kiedy.
Dokładnie to samo zresztą czeka większość z tych radośnie budowanych na przedmieściach deweloperskich osiedli, gdzie dla indywidualnego transportu samochodowego nie ma żadnej alternatywy. Wolność oferowana przez auta pozwoliła ich mieszkańcom spełnić swoje marzenia o własnym domu, może nawet z namiastką ogrodu. Ale teraz każe sobie zapłacić swoją cenę - a będzie nią akceptacja dowolnej kwoty, jaką za paliwa zażyczą sobie stacje benzynowe.
Bo bez samochodu w takich miejscach nie da się po prostu istnieć. Nie da się zrobić zakupów, nie da się dostać do lekarza, fryzjera, kina, a jedyną rozrywką jest dłubanie w ogródku albo spacer wzdłuż ruchliwej drogi wojewódzkiej. O dużym i małym transporcie uzależnionym od ceny paliw, które przełożą się na ceny usług i produktów, już nawet nie wspominam.
Rozwiązania brak.
Z perspektywy dużego miasta aż tak wielkiego problemu nie ma. Sam na przykład nie muszę jeździć samochodem - i jestem z tego powodu strasznie szczęśliwy. Wytaczam go z podjazdu, kiedy mam taki kaprys i zaspokajam tym samym potrzebę jeżdżenia dla czystej przyjemności z jeżdżenia. Jeśli ceny paliw podskoczą powyżej akceptowalnego poziomu - przeczekam bez problemu. Jeśli odlecą w kosmos i tam już zostaną - najwyżej pozbędę się auta. To brzmi jak wolność, którą w dużej mierze zapewnia mi multum alternatywnych rozwiązań transportowych i świetna baza zaopatrzeniowo-usługowa w zasięgu krótkiego spaceru.
Nie współczuję więc przesadnie tym, którzy też nie muszą jeździć samochodem, ale jednak to robią i teraz narzekają na ceny paliwa. Jeśli ktoś ma do pracy kilka kilometrów i jeszcze dodatkowo kupił sobie dużego, paliwożernego SUV-a czy innego crossovera, to jest mi z tego powodu bardzo wszystko jedno. Ma wybór - płaci za większy, jego zdaniem, komfort.
Szkoda mi natomiast tych, którzy takiego wyboru nie mają i to nie do końca ze swojej winy. To oni najboleśniej przekonają się, ile kosztuje ta samochodowa wolność. I że może jednak trzeba było tę rzeczywistość kształtować wcześniej odrobinę inaczej.