Amerykańska motoryzacja jest inna niż myślisz. Napisałem o tym książkę

Lokowanie produktu

A właściwie to wcale nie o tym.

Amerykańska motoryzacja jest inna niż myślisz. Napisałem o tym książkę

Dlaczego tak chciałem pojechać do Stanów Zjednoczonych? Dlatego, że to idealny kraj na „road trip”. Jest ogromny i niesamowicie różnorodny. I tak jak podejrzewałem, nieco inny od tego, co przyjęliśmy uważać w Polsce na jego temat.

Przeważnie jak oglądasz amerykański film, to tam są sami ładni ludzie na ładnym tle, nowe fury albo błyszczące klasyki i dopasione wieżowce. Trochę nie chciało mi się w to wierzyć. Uznałem, że w USA na pewno kryje się dobra graciarnia, trzeba tylko jej poszukać. W końcu to najbardziej zmotoryzowany kraj na świecie.

Dlatego wybraliśmy się w trasę o długości 4308 km. Poprowadziła nas ona z Nowego Jorku do Bostonu, z Bostonu do Buffalo, z Buffalo - przez Kanadę – do Detroit, stamtąd do Indianapolis, dalej do Nashville, a potem z Nashville ogromny odcinek przez góry aż do Waszyngtonu – i z powrotem do NYC. Wybór miejsc nie był przypadkowy i poprzedziła go długa dyskusja na grupie Malaise Motors, gdzie radziliśmy się, co warto w tych Stanach zobaczyć.

Tak naprawdę chciałem zobaczyć dwie rzeczy

Po pierwsze – dużo gratów. Dlatego zdarzało się nam zjechać z freewaya w poszukiwaniu pierdolników. I tak, są ich tysiące, zwłaszcza w biedniejszej części Stanów Zjednoczonych. Niektóre miejsca przerażają i przygnębiają, nijak nie kojarząc się z najbogatszym państwem na świecie. Mieszkając w Nowym Jorku możesz nie zobaczyć grata przez miesiące, ale pojedź sobie drogą na północ do Buffalo i zjedź gdziekolwiek, a otoczą cię setki i tysiące gruchotów rzuconych na podwórko - od muscle-cars do ciężarówek. Właściciele twierdzą, że będą je robić. A najbardziej to twierdzą żebyś się wynosił, bo mają broń. Ale nasycenie złomem jest w Stanach niesamowite. Byliśmy na złomowisku, które wyglądało jak całe miasteczko. Miało ulice – ulica GM, ulica Fordów, ulica Chryslerów, ulica importów, ulica kamperów – i te ulice ciągnęły się przez wieleset metrów, szczelnie zastawione motoryzacyjną padliną.

Oczywiście widzieliśmy też inne graciarnie. Np. kolekcję najlepszego w Stanach specjalisty od Lotusów Espritów. Albo podziemia kolekcji Jeffa Lane, człowieka, który ma 500 samochodów i dopiero się rozkręca. Albo rozpoczęcie sezonu aut zabytkowych w Carlisle, gdzie wszyscy zwożą wszystko co mają i próbują to sprzedać innym świrom tego typu. Albo składy byleczego-bylestare typu „antique mall”.

Po drugie – upadły przemysł motoryzacyjny

Detroit to miasto, które chyba fascynowało mnie od lat najbardziej. Jest ono najbardziej widoczny przejawem tego, co się dzieje, kiedy kończy się jakiś boom. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Wtedy ludzie po prostu porzucają to miejsce i przenoszą się w inne. I jakieś miasto, 3. największe na całym kontynencie, może za 50 lat nie być nawet w pierwszej dwudziestce. Detroit jest już mniejsze niż Boston i Nashville, a za kolejnych 50 lat zniknie lub przekształci się z powrotem w małe, prowincjonalne miasteczko. Wszystko przez upadły przemysł motoryzacyjny, który zniszczyła pycha i samozadowolenie.

W latach 50. amerykańskie samochody były najlepsze na świecie. Amerykanie śmiali się z Europejczyków i Japończyków. A teraz sami kupują auta koreańskie. Pojechaliśmy zobaczyć ruiny tego przemysłu motoryzacyjnego i to, co zostało z Detroit po tym, jak ludzie stamtąd uciekli. Nie, to miasto nie odradza się, nie ma żadnego nowego początku, jest coraz mniejsze i coraz bardziej opuszczone. Jeśli coś na świecie wygląda jak po apokalipsie zombie, to właśnie Detroit.

Okładka książki symbolizuje ten właśnie upadek. Produkt amerykański jest zmiażdżony przez konkurencję i nie ma już szans się podnieść.

Ale chciałem zobaczyć jeszcze co innego

Jak żyją Amerykanie, którzy z jakiegoś powodu nie są bogaci. To dlatego mieszkaliśmy w motelach typu „lodging” dla truckerów, jedliśmy w Waffle House (borze, nie czyńcie tego – szczegółowy opis w książce) i w burgerowniach w Detroit w dzielnicy arabskiej, kupowaliśmy wielkie, gumiaste bułki w Walmarcie i zbieraliśmy spostrzeżenia na temat tego, jak żyje się w kraju, gdzie wszędzie musisz jechać samochodem, bo inaczej nie ma dojazdu. Gdzie poza NYC twój „daily commute” to 20 km korka na autostradzie, bo nie bardzo jest inna możliwość. Gdzie nawet ładny dom to parę ścian z tektury izolowanej wełną i można niechcący wybić dziurę w ścianie spadając ze schodów.

A potem napisałem o tym książkę i zilustrowałem ją własnymi zdjęciami.W sumie nie zrobiłem tego dla szmalu, tylko żeby coś opowiedzieć, bo bardzo lubię opowiadać historie. Jest to moja przedostatnia książka w papierze, zupełnie inna niż „Kuba - wyspa gratów”. Tamta była miksem, a ta jest o życiu.

No i to już wszystko. Jak coś, to szef mi pozwolił o tym napisać. Dziękuję.

Sprzedaż wraca 14 marca 2020 r.

Lokowanie produktu
Najnowsze