Zawsze, kiedy wydaje mi się, że już nic głupszego i bardziej szkodliwego nie da się napisać, felietony w Gazecie Stołecznej uświadamiają mi, jak bardzo się mylę. Tym razem aktywiści ustami pani Marty Ż. żądają „Lebensraum”.
Panią Martę poznaliśmy już przy okazji wezwania, by piesi nie dziękowali kierowcom za to, że ci się zatrzymują i przepuszczają ich na pasach. Przypomnę, że kierowcy nie mają takiego obowiązku w ramach prawa o ruchu drogowym – ale to nieważne. Ważne, że ktoś w ogóle wpadł na to, że gest kiwnięcia głową w codziennym życiu może być problematyczny.
Ale to jest nic, bo oto pojawił się nowy „felieton” pani Marty. Wygląda na to, że może ona być osobą wynajętą do ośmieszania tzw. ruchów miejskich. Nikt o zdrowych zmysłach nie napisałby czegoś takiego, a przede wszystkim nie opublikowałby takiej treści. To nie jest może wpadka kalibru z wódką Żytnią, ale chciałbym poznać redaktora Gazety Stołecznej, któremu nie drgnęła ręka, gdy wypuszczał do internetu „felieton” pod tytułem „POTRZEBUJEMY PRZESTRZENI DO ŻYCIA” i nie miał nawet cienia skojarzenia z koncepcją „Lebensraum” (niem. „przestrzeń do życia”).
Koncepcja pozyskiwania Lebensraum była podstawowym uzasadnieniem dla niemieckich podbojów w Europie. Doktryna nazistowska mówiła, że naród niemiecki, jako rasa panów, potrzebuje odpowiednio dużych przestrzeni życiowych, aby móc prosperować. Oczywiście sama idea jest dużo wcześniejsza niż rządy Hitlera, została ona po prostu przez niego przejęta jako pasująca do ideologii. Rzecz przedstawiała się prosto: potrzebujemy przestrzeni do życia, ponieważ jesteśmy lepsi od innych, a zatem wypędzanie podludzi jest naturalną koleją rzeczy.
Pani Marta pisze:
Mieszkańcy już teraz mają możliwość korzystania z jezdni każdego dnia.
Odbywa się to w sposób zorganizowany. Ruch drogowy podlega pewnym zasadom, które zostały wymyślone dla bezpieczeństwa. Dlatego na ulicy nie tańczymy, nie rozbijamy namiotów i nie urządzamy wyścigów krewetek. Co zaś do przedsiębiorców, to jedyną sytuacją, w której kierowcy zostawiają jakieś pieniądze jest McDrive i bramki na autostradzie. W pozostałych sytuacjach do sklepów przychodzą piesi. Nigdy nie widziałem, żeby jakiś kierowca kupował wodę w sklepie spożywczym bez wysiadania z samochodu. A ten, kto wysiadł z samochodu, jest już pieszym. To są podstawy – albo łamie je pani świadomie, albo znów się wam popsuła narracja i nie umiecie jej ulepić tak, żeby trzymała się kupy.
Sama koncepcja żądania „więcej przestrzeni do życia” wespół z „wygońmy kierowców z centrum” brzmi przerażająco. Zamieńcie „kierowców” na „Żydów” i gotowe. Brzmi jakby znajomo. Nie wiem jak pani Marta i inni aktywiści, ale ja mieszkam w Warszawie od urodzenia i przestrzeni do życia mi tu nie brakuje. Jak chcę zieleni i spokoju, to idę do parku albo nad Wisłę. Jak chcę się gdzieś przemieścić, to korzystam z jezdni, ewentualnie z drogi rowerowej. Czy ktoś może mi wytłumaczyć, co miałoby przyciągnąć ludzi, żeby chodzili akurat po zamkniętej Marszałkowskiej? Dzieci mają bawić się na torach tramwajowych? Oczywiście na to pytanie nie otrzymam odpowiedzi, bo nie chodzi tu przecież o żadne zyski ani korzyści dla mieszkańców, tylko o kontrolę. Zamykanie ulic to element kontroli nad społeczeństwem. Zamykamy ją dla „tamtych” i zajmujemy dla „naszych”, bo „potrzebujemy przestrzeni do życia”, a tamci - inni - nie potrzebują jej. Dla uspokojenia ludzi obudowujemy to argumentami o większych zyskach, większym bezpieczeństwie i mniejszym smogu. W rzeczywistości te kwestie nie mają znaczenia. Liczy się kontrola - i to totalna. Nie łudźcie się, że po „uspokojeniu” ruchu w centrum miasta, aktywiści odpuszczą. W żadnym razie. Każde ustąpienie im oznacza eskalację ich żądań.
W ostatnim czasie w Warszawie i Krakowie doszło do kilku ciekawych sytuacji: mieszkańcy starli się z aktywistami.
Szczególnie dawna stolica Polski wiedzie tu prym. Do zarządzania ruchem dorwała się tam zorganizowana aktywistyczna klika, która na wszelkie sposoby próbuje utrudnić życie mieszkańcom. W Krakowie powstały już anty-ruchy miejskie, czyli stowarzyszenia mieszkańców sprzeciwiających się szalonym pomysłom ZIKIT. Podobna grupa istnieje już w Łodzi. A w Warszawie? Ostatnio dzięki wspólnemu wysiłkowi mieszkańców ulicy Wiktorskiej udało się zablokować „oryginalną” inicjatywę niebezpiecznego aktywisty Roberta Buciaka, który raz na jakiś czas wymyśla projekt zamknięcia jakiejś ulicy, przy której nie mieszka. Coraz częściej dochodzi do sytuacji, w której to mieszkańcy protestują przeciwko aktywistycznym pomysłom przeznaczania wszystkiego na przestrzeń do życia „nur fur aktivisten”. A to jest najlepszy sposób: aktywiści w starciu z mieszkańcami zwykle odpuszczają i próbują przenieść się ze swoją szkodliwą działalnością gdzieś indziej.
Dlatego w obliczu zbliżających się wyborów samorządowych i głosowania na projekty w budżecie partycypacyjnym, zachęcam:
- w miarę możliwości uczestniczcie w spotkaniach na temat projektów z budżetu partycypacyjnego – zwykle są zgłaszane przez stukniętych aktywistów, którzy z daną okolicą nie mają nic wspólnego i chcą poczuć się ważni
- głośno wyrażajcie swoje niezadowolenie, czy to w komentarzach w internecie, czy na tych spotkaniach, czy przez wysyłanie maili do Urzędu Miasta lub Dzielnicy. Nie bądźcie bierni. Bierność to sprzymierzeniec aktywistów, którzy twierdzą wtedy, że skoro nikt nie protestuje, to znaczy że wszyscy ich popierają
- w wyborach samorządowych uważajcie na tzw. ruchy miejskie, nie mają one nic wspólnego ze stowarzyszeniami mieszkańców – to zorganizowane partie polityczne ukryte pod ładnie brzmiącymi nazwami.
A pani Marcie życzę, żeby znalazła swoją przestrzeń do życia np. w Australii. Tam jest bardzo dużo przestrzeni, której tak pani brakuje. I uwaga na pająki, są bardzo jadowite.