Jak przekonać kolegę z redakcji do grata? On chce kupić nowe auto, choć go nie potrzebuje
Rozumiem, że komuś zmieniła się sytuacja życiowa i teraz potrzebuje samochodu, choć wcześniej go nie potrzebował. Ale nie rozumiem, po co do kręcenia się po mieście kupować nowy samochód, skoro wokół czekają setki tysięcy używanych.
Jest taka piramidka, z którą w pełni się zgadzam:
„Użyj tego, co już masz” w tym przypadku nie wchodzi w grę, bo kolega samochodu nie ma, a go potrzebuje. Pożyczanie nie jest złym pomysłem, jednak jeśli ktoś mieszka z dala od miejsc, w których można spotkać panki i trafficary, to staje się to nieco problematyczne, ponieważ nie sposób założyć że samochód będzie akurat dostępny, gdy go potrzebujesz.
Wymień się – w tym przypadku na gotówkę. I tak dochodzimy do punktu „kup używane”.
Kolega nie jest fanem motoryzacji. Szczegółowe porównywanie marek i modeli go nie interesuje
Chce małe, miejskie auto do wożenia rzeczy i rodziny tam i z powrotem. Takie, żeby było łatwo zaparkować. I tu nie byłoby żadnego problemu, bo taki samochód można kupić za 4-5 tys. zł. Znalazłem na szybkości kilka ofert, i to z Warszawy: Toyotę Yaris od 1 właściciela za 5 tys. zł „z okładem”, za podobną kwotę – Kię Picanto. Oba te wozy są niezawodne, proste konstrukcyjnie i rewelacyjnie tanie w utrzymaniu.
Kolega jednak uparł się na automatyczną skrzynię biegów. Sporo złego jak widać zrobiła popularność skrzyń automatycznych w ostatnich latach, bo kiedy ludzie zwiedzieli się, że można mieć „automat” i on będzie tak samo dobry jak skrzynia ręczna, zaczęli żądać tego w swoich autach. Zupełnie nie trafia do nich, że automatyczna skrzynia biegów słabo dogaduje się z małym samochodem i że to z technicznego punktu widzenia nie jest ani najlepsza, ani najtrwalsza konfiguracja. Większość małych, tanich wozów ma wyłącznie ręczną skrzynię biegów: dotyczy to zarówno aut nowych, jak i używanych. Pierwsze sensowne oferty nowych aut z „automatem” zaczynają się od ok. 65 tys. zł (wkrótce przegląd). A to już jest wydatek, który trudno zaakceptować. Oczywiście nikt nie mówi o zakupie za gotówkę, a o finansowaniu z jakąś pierwszą wpłatą. I tu dochodzimy do problemu:
Po co obarczać się finansowo na długi czas, żeby mieć samochód, którego nie chcesz?
„Będziesz miał koszty w firmie”, argumentują zwolennicy zakupu nowego samochodu. Tylko czy warto zmniejszać sobie miesięczny podatek tylko po to, żeby mieć rzecz, której nie potrzebujesz? Ja też prowadzę firmę. Wiele razy to liczyłem. Nie ma to sensu. Wolę kupić sobie tani samochód, płacić pełny podatek, a pieniądze, które mi zostaną wydać na inne przyjemności: np. motorower nieistniejącej włoskiej marki albo podróż na Kubę. Kupując auto, które masz z konieczności i które nie przynosi ci radości z użytkowania, też płacisz rodzaj podatku, tylko komu innemu – funduszowi leasingowemu. Możesz kupić samochód za 1/12 tej wartości i on dalej będzie robił to samo, tzn. dojedzie do marketu, na siłkę i na cmentarz 1 listopada.
Niestety, muszę walczyć z idiotycznymi stereotypami i propagandą
Jednym z najgłupszych stereotypów jakie słyszałem, jest „kupię nowy, bo nie chcę żeby się psuło”. Tak jakby to, czy samochód jest nowy miało jakikolwiek wpływ na usterkowość. Wkrótce minie 21 lat odkąd mam prawo jazdy i przez ten czas jeździłem najprzeróżniejszymi autami, a przez wiele lat zajmowałem się tylko działem samochodów używanych. Nic nigdy nie potwierdziło tego stereotypu, choć wiem skąd on się wziął: za PRL faktycznie samochód kilkuletni nadawał się do poważnych napraw, a po 100 tys. km – do remontu generalnego silnika. Ale to było jakieś 40 lat temu. Tyle że producenci samochodów chętnie podtrzymują ten stan rzeczy, podsycając w reklamach niechęć do produktów używanych (które sami kilka lat wcześniej wypuścili na rynek!). Łatwo przypomnieć sobie, ile reklam deprecjonuje samochody używane i ich właścicieli, zwłaszcza tych w radiu. Chyba znana marka na V i W miała taki spot, że jeśli znasz swojego mechanika za dobrze, to bardzo niedobrze.
Doszło do tego, że zaproponowałem koledze 4-letnią hybrydową Toyotę, jako samochód najbardziej odporny na ludzi o niskim pojęciu technicznym, i to z przebiegiem zaledwie 50 tys. km. „Eee, lepiej nowe, bo nie chcę żeby się psuło”. Hybrydowa Toyota po 50 tys. km miałaby psuć się bardziej niż wysilony samochód benzynowy z małym silnikiem turbo, nawet nowy? Wszelkie statystyki niezawodności, od polskiego Wyboru Kierowców, przez angielski JD Power aż po nieco lipne zestawienia niemieckie zaprzeczają temu stanowi rzeczy.
Dochodzi jeszcze kwestia obciążenia mentalnego
Nowy samochód: musisz ciągle się o niego martwić. Coś skrzypi. Trzeba pojechać do ASO i zostawić do naprawy gwarancyjnej. Pojawiła się rysa, nie wiadomo skąd. Nie możesz spać, bo się martwisz że trzeba będzie to polakierować. Ale polakierować z aut0-casco i stracić zniżkę, czy na własny koszt? Przydarzyła się obcierka parkingowa: dramat. Będzie miał lakierowany błotnik. Wartość dramatycznie spadnie. Jeszcze bardziej, niż już spada co miesiąc. No i co jakiś czas zapala się kontrolka. Nie wiadomo od czego. Mechanicy z ASO nie znaleźli żadnych błędów. Podczas parkowania długo sprawdzasz, czy aby na pewno ktoś nie zarysuje cię drzwiami. Nie, tu nie postawię, na pewno mi wgniotą... I tak dalej.
Grat: parkujesz go gdziekolwiek. Zarysowany? Aha. Coś skrzypi? Pogłaśniasz radio. Obcierka parkingowa? Hehe, byle nie z mojej winy. Utrata wartości? Śmiech na sali. Zapala się kontrolka? Zalepić taśmą, albo niech mechanik wyjmie żaróweczkę. Parkowanie? O, tu można. Koło tego frajera z nowym autem, ale się musi denerwować że ten od grata go zarysuje.
Argumenty za gratem są twarde i niepodważalne, a jedyny przeciwko, czyli rzekoma usterkowość, to jedynie przypuszczenie ukształtowane przez nieaktualny obraz rynku i technologii.