Oto nowe, elektryczne Volvo. Ma moc 664 KM i zasięg 300 km. Ale z naczepą czy bez?
Napęd elektryczny trafia do ciągników siodłowych. Pierwsze próby budzą wesołość. Oto Volvo FH Electric.
Jeśli są wśród Czytelników Autobloga osoby, którym nazwa Volvo FH nic nie mówi - nie martwcie się. Wszystko Wam wytłumaczę, jako że jestem posiadaczem takiego pojazdu w nieco starszej wersji i przejechałem nim już kawał Europy. A swoją drogą to ta gra, Euro Truck Simulator 2, jest naprawdę znakomita. Ale wróćmy do sedna.
Volvo zaprezentowało model FH Electric
FH to rodzina ciężkich pojazdów ciężarowych szwedzkiej marki. Można je spotkać na drogach przykładowo w postaci ciągników siodłowych, choć nie tylko.
Jak to zwykle bywa w przypadku pojazdów podobnej wielkości - szczególnie gdy mowa o wspomnianych ciągnikach siodłowych - służą one do pokonywania dłuższych tras. W 2018 r. kierowca zatrudniony w polskiej firmie transportowej przejeżdżał średnio 87 tys. km rocznie, czyli 238 km dziennie - ale nie uwzględniamy tu żadnych dni wolnych od pracy. Realnie więc mowa o nieco większych przebiegach. Rekordziści pokonywali rocznie nawet ponad 200 tys. km (czyli mogli przekraczać 550 km dziennie - i to znowu bez uwzględniania dni wolnych od pracy).
No i na to wszystko wchodzi z uśmiechem na ustach Volvo i mówi „no hej, mamy dla was nowe, elektryczne FH. Przejedzie około 300 km na jednym ładowaniu.” Na sali zapada cisza, każdy czeka na poprawkę oczywistego błędu. „Chyba 1300!” rzuca pan Włodzimierz, kierowca z wieloletnim stażem. Panowie z Volvo uśmiechają się nerwowo i czerwienią.
300, proszę pana. Tylko musi pan dokupić pojemniejsze akumulatory
Pan Włodzimierz już ma się roześmiać, ale ochota do tego mu przechodzi, gdy zauważa minę przedstawicieli Volvo. A więc to prawda - nowy pojazd, dostępny w wersji do zabudowy oraz jako ciągnik siodłowy, ma zasięg mniejszy od autka miejskiego. Nawet w topowej wersji z akumulatorami o łącznej pojemności 540 kWh (przez które waży zresztą o 2,5 t więcej od pojazdu o napędzie spalinowym).
I żeby nie było, że to tylko ja, właściciel wirtualnego FH z silnikiem Diesla, się na to skarżę. Nawet na specjalistycznym portalu 40ton.net nie zauważono zbyt wiele sensu nowego pojazdu - szczególnie w wersji ze sporą kabiną sypialną, Globetrotter XL. Chociaż zależy jak na to patrzeć, będzie więcej czasu na odpoczynek - przy wykorzystaniu standardowej ładowarki 43 kW ładowanie potrwa według producenta 10 godzin. Będzie też można dokupić ładowarkę o mocy 250 kW, ale i bez tego Volvo FH Electric ma kosztować... cztero- lub pięciokrotnie więcej od spalinowego odpowiednika. Niby ma też zalety w postaci osiągów (moc silnika to 490 kW, tj. ok. 664 KM, a maksymalny moment obrotowy wynosi 2400 Nm) i zautomatyzowanej, 12-biegowej przekładni I-Shift, ale to chyba trochę za mało, by poważnie traktować taką propozycję.
Sam producent twierdzi, że już za 4 lata ceny ciężarówek elektrycznych i spalinowych mają się zrównać, nie tylko za sprawą ograniczenia kosztów produkcji, ale i zmian w podatku akcyzowym oraz dzięki dopłatom. Nie chce mnie jednak opuścić myśl, że najbardziej do zrównania tych cen przyczyni się raczej po prostu podwyżka cen pojazdów z silnikami spalinowymi - a co już powoli dzieje się na rynku samochodów osobowych.
Ale kto wie, może jakaś firma specjalizująca się w dostawach na „ostatniej mili” dostanie jakąś odpowiednio dużą dotację i sprawi sobie takie lśniące Volvo? Wtedy wszyscy będziemy mogli je podziwiać. Będzie na to dużo czasu, gdy będzie się ładować. Można spekulować, że będzie też wersja z naczepą wypełnioną akumulatorami - zasięg wzrośnie do 1500 km, ale nieco spadnie pojemność przestrzeni ładunkowej.