Suzuki Swift Sport ma potencjał, ale jednak się w nim nie zakochałem. Choć na to liczyłem
Uwielbiam szybkie hatchbacki, a o zakupie Swifta Sporta myślałem co najmniej trzy razy. Ale jego najnowsza generacja nieco mnie rozczarowała.
Mój kolega niedawno zamienił Megane III RS na Mercedesa A 45 AMG. Ze wszystkich swoich aut najcieplej wspomina jednak Suzuki Swift Sport z wolnossącym, 125-konnym silnikiem. Mówi, że żaden z jego późniejszych, dwu- czy trzykrotnie mocniejszych samochodów nie dał mu tak wiele radości.
Takich opinii o szybkich Swiftach słyszałem mnóstwo. Sam trzy razy zbierałem się do zakupu takiego modelu – dwa razy miał to być ten z lat 2005-2012, a raz nowszy, produkowany po 2012. W końcu zawsze padło na coś innego, ale pojeździłem takim wozem i całkiem mi się podobało. Takie Suzuki nie było bardzo szybkie, ale za to lubiło wysokie obroty, dobrze trzymało się drogi i zwyczajnie cieszyło. Wiem, że „mały łobuz” w odniesieniu do małych, szybkich hatchbacków to potwornie oklepane określenie, ale do Swifta Sporta po prostu pasowało.
Dlatego czekałem na debiut nowej generacji.
Nowy, usportowiony Swift po raz pierwszy ma pod maską turbosprężarkę. Nie sprawia to jednak, że „awansował” do grona mocnych hatchbacków tej klasy, takich jak 200-konne Fiesta ST czy Volkswagen Polo GTI. Moc w stosunku do poprzednika wzrosła symbolicznie – o 4 KM, ze 136 do 140 KM. Nowy model ma za to silnik o mniejszej pojemności (1.4 zamiast 1.6), choć w tym segmencie należy podkreślić, że jest czterocylindrowy.
Taka moc i osiągi na poziomie 8,1 s do 100 km/h sprawiają, że japońska propozycja jest raczej „warm”, a nie hot hatchem. Ale to żaden problem. W końcu w tej klasie o frajdzie z jazdy wcale nie decyduje moc, tylko charakter samochodu. Pomocna jest też niska masa własna. A w tej dziedzinie Swift bryluje. Na wadze pokazuje tylko 975 kilogramów, czyli o 80 kg mniej niż przy poprzedniej generacji.
Miałem więc spore oczekiwania. A po tygodniu testu mam do Swifta sporo uwag. Ale zacznę od tego, co mi się w nim podobało.
Lubię pomysł na stylistykę Swifta.
Od przełomowej generacji, która zadebiutowała w 2005 r, każdy kolejny Swift wygląda podobnie. Widać, który jest nowszy, a który starszy, ale charakterystyczne cechy nadwozia zostają zachowane. Taki spójny język stylistyczny do mnie trafia, a linie tego Suzuki cieszą moje oczy.
Już seryjny Swift wygląda nieźle. Sport – jeszcze lepiej. Lubię ten czerwony kolor. Bardzo podoba mi się też, że jest pięciodrzwiowy, ale tylną klamkę ukryto w słupku C. Ten pomysł działał przy Alfie 156 i działa i teraz, ponad 20 lat później.
Sport różni się od zwykłego Swifta m.in. dwiema końcówkami wydechu, innymi zderzakami czy 17-calowym felgami. Całość jest dosyć dyskretna, ale spójrzcie na wydech! Inni producenci albo robią udawane końcówki albo małe, dyskretne rurki - nawet w sportowych wersjach. A Suzuki? Oto dwie wielkie armaty, trochę jak w genialnym Renault Clio RS trzeciej generacji. I obie działają. Szacunek za działanie pod prąd w dobie wszechobecnych oszczędności.
Ale jednak go nie pokochałem.
Dlaczego? Spróbuję to wyjaśnić.
Z jednej strony doceniam taki pomysł na miejski samochód. W czasach, w których auta tej klasy ciągle rosną i powoli przestają już być wygodne do parkowania w zatłoczonych miastach, Suzuki zrobiło mały, lekki wóz. Ale niestety, Swift ma trochę wad. I wcale nie mam na myśli tylko ciasnego wnętrza, bo nie każdy potrzebuje masy miejsca z tyłu i wielkiego bagażnika.
Nie przepadam za kokpitem tego samochodu.
Owszem, jest ładnie zaprojektowany, ale wykonano go z twardych plastików, które robią wrażenie tanich. Spójrzcie na pokrywę schowka przed pasażerem. Plastik jest połyskliwy i łatwo się rysuje.
Nie jestem też fanem systemu multimedialnego Suzuki. Jego obsługa jest zawiła. Aby przykładowo włączyć muzykę z telefonu, trzeba przeklikać się przez kilka opcji, zamiast po prostu trafić w odpowiedni symbol na ekranie. To rozprasza w czasie jazdy.
Miałem nadzieję, że szybsza wersja tego Suzuki będzie na tyle angażująca i przyjemna w prowadzeniu, że zapomnę o tych wadach. Liczyłem po prostu na dobrą zabawę. Ale na drodze stanęły tu pewne grzechy tego auta.
Chciałbym móc usiąść niżej.
To jeszcze nie jest tak duży problem. Przynajmniej dla mnie. Dla niektórych to już wada, która może zupełnie zdyskwalifikować samochód. Ja jeżdżę na co dzień Fiestą ST MK7, w której fotel też jest umieszczony za wysoko. Dlatego przyzwyczaiłem się do takiej pozycji za kierownicą i nawet nie byłem przesadnie rozczarowany. Warto to jednak zauważyć.
Jeszcze słowo o fotelach - te z seryjnego Swifta mają potwornie krótkie siedzisko. Te z wersji Sport wyraźnie poprawiono. Siedzisko nadal mogłoby jednak być nieco dłuższe, a cały fotel - głębszy. Według mnie fotele Polo GTI są wygodniejsze.
Co gorsze, Swift nie zachęca do szybkiej jazdy.
Co jest moim zdaniem najważniejsze w szybkim hatchbacku? Jego charakter, który sprawia, że mamy ochotę jeździć nim szybko. Nie mówię tu o szaleństwach i łamaniu każdego możliwego przepisu. Ale za kierownicą takiego auta musimy mieć ochotę czasami szybciej wejść w zakręt, czasami docisnąć gaz na wyjściu z niego i raz na jakiś czas wystartować spod świateł z piskiem opon. Wszystko po to, by móc się do samego siebie uśmiechnąć. Gdy kilka miesięcy temu testowałem Volkswagena Up!’a GTI, jeździłem nim tak, jakby paliły mi się spodnie. Swoją Fiestą też tak czasem jeżdżę. Zdarzało mi się to też w Polo GTI. A w Swifcie - ani razu.
Dlaczego?
Musiałem się długo zastanawiać, dlaczego tak jest. W końcu wymyśliłem. Chodzi o silnik. Motor 1.4 BoosterJet nie ma już typowo japońskiej, wysokoobrotowej charakterystyki. „Odcinka” następuje już przy 6 tysiącach obrotów na minutę. Nie ma też jednocześnie cechy żwawych silników z turbodoładowaniem, czyli nie wciska w fotel „na dole”. Tak naprawdę, w ogóle nie wciska. Swift jest całkiem szybki i elastyczny, ale w ogóle tego nie czuć. Rozwija moc krótko i bardzo liniowo, a do tego nieciekawie brzmi. A to oznacza, że nie ma zabawy ani charakteru.
Skrzynia biegów Sporta niby nie jest zła, bo drogi prowadzenia drążka są krótkie. Ale przy szybkiej zmianie przełożeń zdarzają się problemy z wrzucaniem kolejnych biegów. Czasami w trakcie zmiany napotykałem na opór i lewarek nie chciał się dalej przesunąć - tak jakby całość zostawała między przełożeniami albo jakbym za wcześnie wysprzęglił. To ostatnia rzecz, której chcemy w czymś, co ma na tylnej klapie napis „Sport”.
Ale wróćmy do zalet.
Na szczęście nie jest tak, że jedyną zaletą Swifta Sporta jest wygląd. Ten samochód potrafi spalić dość niewiele paliwa, czyli około 8 litrów w mieście. Lubię też pracę jego układu kierowniczego - pracuje dość lekko, ale daje wystarczająco wiele informacji na temat tego, co dzieje się z przednimi kołami. Zawieszenie? Nie mam uwag. Na wybojach po prostu nie myśli się o jego pracy i jest - jak na samochód tego segmentu - całkiem wygodnie. Jednocześnie na zakrętach Swift mało się przechyla i jest stabilny. To oznacza, że auto ma potencjał i wiele istotnych w wersji Sport elementów zostało zrobionych dobrze.
Ale nie aż tyle, bym polubił nowego Swifta Sporta tak, jak jego poprzednie generacje.
Może to tylko mój problem, a inni zakochują się w Swifcie od pierwszej przejażdżki. Tego nie wiem. Muszę jednak powiedzieć, że Sport – choć przecież nie jest złym autem – po prostu mnie rozczarował. Czuję się, jakbym kupił bilety na dobry koncert, ale artyści wyszliby nie w formie i grali na nienastrojonych instrumentach. Może gdyby konstruktorzy dostroili trochę charakter silnika i skrzynię biegów, byłoby inaczej?
Ile to kosztuje?
Bazowy Sport został wyceniony na 79 990 zł. Na widok tej ceny można złapać się za głowę, ale Swift ma kilka argumentów na swoją obronę. Seryjna nawigacja i kamera cofania, reflektory LED (nie tylko do jazdy dziennej) i pakiet asystentów jazdy. Gorzej wyposażeni, mocniejsi konkurenci są drożsi. Podstawowe Polo GTI i Fiesta ST kosztują przeszło 10 tysięcy więcej.
Za podobne pieniądze można kupić Fiestę ST-Line z litrowym, 140-konnym silnikiem. Nie jeździłem jeszcze takim samochodem, ale słabsza wersja nowej Fiesty zrobiła na mnie świetne wrażenie.