REKLAMA

Mio Mivue C570: co potrafi kamera samochodowa za 449 zł

Rejestrator Mio ma wszystko czego trzeba, a nawet odrobinę więcej. 

Mio C570
REKLAMA

Żyjemy w pobożnym kraju, w którym społeczeństwo stosuje się bezwzględnie do 10 przykazań, ale czasem w stresie zdarza się ludziom zapomnieć o numerze ósmym, który zakazuje składać fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu. I na taką okoliczność coraz więcej kierowców wozi w aucie kamerę rejestrującą co się dzieje przed, a czasem również z tyłu auta. W tym roku kilka takich urządzeń trafi też do testu w naszej redakcji, a dziś prezentujemy pierwsze - Mio MiVue C570.

REKLAMA
Mio MiVue C570

Mio MiVue C570 – parametry

Nie ma się co rozwodzić nad detalami - szczegółową listę podaje każdy internetowy sklep z tymi urządzeniami. Z mojego punktu widzenia najważniejsze są trzy: 

  • kąt widzenia kamery wynoszący 150 stopni, dzięki czemu urządzenie rejestruje bardzo szeroki wycinek obrazu przed autem
  • jasność obiektywu f/1,8 i rozdzielczość obrazu Full HD 1080p, co obiecuje wysoką jakość obrazu również po zmroku 
  • wbudowany moduł GPS i czujnik wstrząsów G-Sensor, z których pierwszy pozwala na precyzyjne określenie miejsca zdarzenia, a drugie zadba o to, by nagranie z kolizji nie zostało nadpisane

Mio dorzuciło jeszcze wbudowaną bazę radarów, którą obiecuje aktualizować przez bliżej niesprecyzowany, cały okres eksploatacji urządzenia (aktualizacje bazy można pobierać okresowo ze strony producenta), pracę w trybie parkingowym (o ile podepniemy dodatkowe źródło zasilania) i możliwość rejestrowania obrazu z drugiego rejestratora (dedykowany model A30), np. podwieszonego do szyby z tyłu auta.

Mio MiVue C570

Mio MiVue C570 – elementy zestawu

W pudełku znajdują się trzy rzeczy - rejestrator, niewielki uchwyt i prawie 3,5 metra przewodu zakończonego z jednej strony wtyczką do gniazda zapalniczki, a z drugiej - końcówką mini USB. Szkoda, że producenci samochodów wciąż nie decydują się na montaż gniazda USB np. w obudowie lusterka wstecznego, to znacząco ułatwiłoby podłączenie zasilania do rejestratora. A tak pozostaje nam przeciągnięcie przewodu wokół przedniej szyby. Tak długi przewód powinien spokojnie na to pozwolić. 

Mio MiVue C570

W komplecie nie ma karty microSD – producent zaleca dokupienie karty klasy 10, o pojemności do 128 GB. Dobierając wielkość karty weźcie pod uwagę, że minutowe nagranie z rejestratora zajmuje ok. 130 MB.

Dwa słowa o uchwycie, bo uważam, że warto poświęcić mu chwilę. 

Przede wszystkim, rejestrator mocujemy do szyby za pomocą przyssawki, a nie na taśmę dwustronną. To nie tylko pozwala na bezbolesną przekładkę rejestratora np. do auta wynajętego na wakacje, ale rozwiązuje problem, gdy po jakimś czasie użytkowania stwierdzisz, że miejsce, które początkowo wybrałeś na instalację, nie jest najlepsze.

Mio MiVue C570

Po drugie uchwyt jest niewielki i prosty konstrukcyjnie, dzięki czemu nie zajmie wiele miejsca i nie będzie ograniczał widoczności. Do tego w jego przedniej i tylnej części znajduje się coś na wzór uchwytów, które ułatwią ułożenie przewodu zasilającego.

Mio MiVue C570

Mio MiVue C570 – kamera

Samo urządzenie jest niewielkie, producent podaje, że ma 61 x 54 x 37,7 mm. W bocznej ściance od strony kierowcy znajduje się slot na kartę pamięci i wejście na przewód zasilający. Przyciski do obsługi znajdują się od strony pasażera.

Mio MiVue C570

Urządzenie ma ekran o przekątnej 2 cali – do ustawienia kamery wystarczający, ale zdecydowanie za mały do analizy zdarzenia po wypadku. Szczerze mówiąc, wolę rejestratory bez ekranów, które w razie potrzeby można połączyć po WiFi ze smartfonem. Zajmują mniej miejsca, a w razie potrzeby obraz można szybko obejrzeć na kilkukrotnie większym ekranie smartfona. Ale takie urządzenia zwykle kosztują sporo więcej. Ekran Mio można ustawić tak, by wyłączał się po określonym czasie, np. po 10 sekundach od uruchomienia, czy włączenia jakiegoś przycisku. I całe szczęście – często podziwiam kierowców, którym świecący ekran rejestratora nie przeszkadza podczas jazdy po zmroku.

Mio MiVue C570

Mio MiVue C570 – obsługa

Urządzenie jest gotowe do pracy w chwili podłączenia zasilania. Wystarczy włożyć kartę i sprzęt zaczyna nagrywanie. Nie trzeba niczego ustawiać, ani konfigurować. Do obsługi rejestratora służą cztery wspomniane przyciski po prawej stronie ekranu. Na ekranie mamy podpowiedzi za co odpowiadają. Górnym wchodzi się do menu, kolejnym dodaje lokalizację fotoradaru do bazy, trzeci służy za wyzwalacz trybu foto, a wciśnięcie czwartego powoduje przejście do trybu awaryjnego zapisu. Ten odróżnia się od zwykłego tym, że nagrywany materiał zostaje przeniesiony do osobnego folderu i nie zostanie nadpisany. 

Mio C570

Nadpisanie następuje w chwili zapełnienia karty - wówczas nowe materiały są wgrywane w miejsce poprzednich, w kolejności chronologicznej, od najstarszego. Materiały z folderu zapisu awaryjnego są wyłączone z tej reguły.

W menu można dopasować szereg ustawień do swoich potrzeb. Począwszy od języka systemu, przez czas trwania nagrań wideo (segmenty 1, 3 i 5 min.), czas włączenia ekranu, aż do tego co ma się wyświetlać na zapisanym materiale wideo. Oprócz dokładnej lokalizacji może się tam znaleźć informacja o prędkości, a nawet zadany tekst, np. nr rejestracyjny pojazdu.

Mio MiVue C570

Wszystko podano w bardzo przejrzystej formie, w zasadzie nie ma potrzeby rozkładać instrukcji obsługi. Ale w razie czego ona też jest w pudełku ze sprzętem.

Początkowo miałem zastrzeżenia do faktu, że przyciski znajdują się od strony pasażera a nie kierowcy, ale w praktyce okazało się, że to w niczym nie przeszkadza, bo ikony na ekranie podpowiadają gdzie znajduje się każdy przycisk, a same przyciski dobrze czuć pod palcami. 

Mio MiVue C570

Mio MiVue C570 - jakość nagrań w dzień

To nie 4k, a full HD więc nie ma mowy o spektakularnych wynikach, ale uchwyt nie powoduje żadnych drgań, a jasny obiektyw i wysoka rozdzielczość nagrywania pozwalają na uzyskanie materiału wideo bardzo przyzwoitej jakości. Zobaczcie sami:

Obraz jest wyraźny i szczegółowy, nie ma problemu z odcyfrowaniem numerów rejestracyjnych mijanych pojazdów, przeciętna za to jest jakość dźwięku.

Mio MiVue C570 - jakość nagrywania w nocy

Jakość materiału nagranego w nocy można uznać za więcej niż przyzwoitą, choć by odczytać nr rejestracyjny poprzedzającego auta, trzeba podjechać do niego dość blisko. Za to szczegóły otoczenia i okoliczności przyrody w bezpośrednim sąsiedztwie drogi widoczne są bardzo dobrze. Oczywiście wydatny wpływ na wynik ma też jakość oświetlenia naszego pojazdu.

Hałasy, które słychać w nagraniu to dźwięk migawki aparatu, sprawdzałem, czy uchwyci tablice rejestracyjne tej Totyoty. Jak widać niżej - dał radę.

Mio MiVue C570 - tryb foto

Rejestrator Mio ma możliwość wykonywania zdjęć, co pewnie mogłoby się przydać do gromadzenia materiału dowodowego na miejscu kolizji. I robi je bardzo ładne, ale z jednym istotnym ale. Wbudowany akumulator potrafi przedłużyć działanie urządzenia zaledwie o kilka sekund. Kamerę można szybko zdemontować z uchwytu, ale nie ma mowy o tym, by bez podłączenia do źródła prądu pstryknąć choć kilka zdjęć. Do tego trzeba by wozić ze sobą odpowiedni przewód oraz powerbanka. W związku z tym chyba lepiej zdać się na telefon, bo tryb foto w rejestratorze bez dodatkowego zasilania nie ma większego sensu.

Pojedynczą klatkę można zawsze wyjąć z materiału wideo korzystając z aplikacji MiVue Manager. To program do obsługi nagrań, który można pobrać ze strony producenta. Pozwala on na analizę zarejestrowanego materiału na ekranie komputera – to o wiele lepszy pomysł, niż oglądanie go na ekranie urządzenia.

Można stąd też od razu wyeksportować nagranie na Youtube, czy Facebooka. Teoretycznie można, bo w moim przypadku Google nie pozwoliło na logowanie przez wewnętrzną przeglądarkę aplikacji twierdząc, że nie jest bezpieczna. Szkoda, bo taki szybki eksport byłby idealny by np. pochwalić się światu np. jak dzięki kamerze udało się uniknąć mandatu, wynikającego z „innego punktu widzenia” kierowcy i funkcjonariusza policji.

REKLAMA

Podsumowując - to małe urządzenie sporo potrafi. W zasadzie jedyne, czego mogłoby brakować, to choć krótki czas pracy na wbudowanym akumulatorze. Choć pewnie w 99 proc. czasu byłaby to zbędna funkcja, która podnosiłaby cenę sporo ponad 449 zł. Czy 449 zł to dużo? W sytuacji, gdy w promocji w hipermarkecie można kupić rejestrator za 150 zł - sporo. Pytanie co potrafią tamte urządzenia. Mio potrafi całkiem sporo. 

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-26T17:01:35+02:00
Aktualizacja: 2025-06-26T15:52:27+02:00
Aktualizacja: 2025-06-26T11:00:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-25T17:09:37+02:00
Aktualizacja: 2025-06-25T16:26:47+02:00
Aktualizacja: 2025-06-25T11:54:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T19:30:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T18:15:20+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Zaglądasz pod swój nowy samochód i widzisz plastikowe wahacze. To nie tak, jak myślisz

Właściciele niektórych nowych samochodów z grupy Stellantis, zwłaszcza dużych i amerykańskich, mogą być mocno zaskoczeni, widząc przednie górne wahacze wykonane z plastiku. Jednak nie ma powodu do obaw, bo tak naprawdę to wcale nie plastik.

Zaglądasz pod swój nowy samochód i widzisz plastikowe wahacze. To nie tak, jak myślisz
REKLAMA

Ostatnio zalały mnie tiktoki i rolki z przerażonymi mechanikami z USA, wyjmującymi górny wahacz np. z RAM-a 1500 i wytrzeszczającymi oczy, że ojej, to plastik? Naprawdę robią górne wahacze z kompozytu? Przecież to fatalna decyzja – mogłoby się wydawać – ponieważ plastik podlega „zmęczeniu” i pewnego dnia po prostu pęknie. „Pewnie po gwarancji”, skomentował jeden z użytkowników.

REKLAMA

Po pierwsze: plastik jest od lat stosowany w zawieszeniach samochodowych

Widziałem już plastikowe łączniki stabilizatora (też samochody Stellantis i General Motors, np. Ople, Chevrolety), a przede wszystkim – plastikowe resory w Corvette. To chyba najbardziej znany przykład. Najciekawsze jest jednak to, że niemiecka firma Rheinmetall opracowała sprężyny wykonane z poliestru wzmacnianego włóknem szklanym i nie pozostały one tylko teorią, ale faktycznie zastosowano je w jednym z pojazdów koncepcyjnych Mercedesa. Rheinmetall nawet twierdził, że ma zamówienie na ich produkcję na większą skalę dla producenta z segmentu premium, ale potem temat jakoś wyparował.

Po drugie: nawet gdyby to był plastik (a nie jest), to są kompozyty o wytrzymałości podobnej do aluminium

Są to na przykład poliamidy wzmacniane włóknem szklanym. Nie korodują, właściwie nie poddają się mikropęknięciom, a ich zaletą jest lepsze tłumienie hałasu niż elementy z metalu, które mogą brzęczeć i dzwonić. Ze wzmacnianego włóknem szklanym nylonu wykonuje się na przykład plastikowe miski olejowe w Volkswagenach, ale nie tylko. Do plastikowych kolektorów ssących wszyscy się już dawno przyzwyczailiśmy, a przecież w swoim czasie to też był problem w postaci „jak tu zamontować LPG na mieszalniku?”. Nylonowe są też pokrywy zaworów i osłony silników. Jest to materiał, który wykazuje znaczną odporność na temperaturę, jest lekki, nie pęka i pozostaje neutralny w kontakcie z chemikaliami. W niektórych pojazdach niesamochodowych nawet półosie napędowe są wykonane z plastiku i też działają.

Zdjęcie z Reddita

I po ostatnie: to wcale nie jest plastik w tych RAMach

To plasteel - stalowy odlew pokryty cienką warstwą plastiku, co zwiększa jego wytrzymałość na korozję, a zarazem podobno wycisza jego pracę (choć nie wiem za bardzo, co można wyciszyć w wahaczu). W każdym razie to nie jest tak, że producent odlał sobie cały wahacz z plastiku i on w końcu pęknie jak ten batyskaf Titan. Ten element nadal posiada metalową konstrukcję, chociaż nie brakuje głosów, że górne wahacze w samochodach są na tyle mało istotne jeśli chodzi o przenoszenie naprężeń, że i dobry wzmacniany nylon dałby radę. W każdym razie jeśli zobaczycie wahacz w waszym nowym aucie, który wygląda, jakby był z plastiku, to nie należy jeszcze panikować, że producent chce was zabić. Ja wiem, że żywa wciąż jest afera z zabijającymi poduszkami Takata, ale zapewniam was, że to był wypadek przy pracy.

amerykański mechanik ma bekę, myśli że wahacz jest cały z plastiku
REKLAMA

Producenci chcą przede wszystkim zbić masę pojazdów

Dlatego spodziewajmy się szerszego zastosowania elementów z tworzyw sztucznych w zaskakujących, zdawałoby się, miejscach. Powszechne przechodzenie na samochody elektryczne jest fatalne, ponieważ baterie strasznie dużo ważą. Trzeba szukać oszczędności w innych miejscach i to, co było metalowe – zastępować tworzywem. Jest to nieunikniony proces, chyba że uda się wynaleźć lżejsze akumulatory.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-26T11:00:48+02:00
Aktualizacja: 2025-06-25T17:09:37+02:00
Aktualizacja: 2025-06-25T16:26:47+02:00
Aktualizacja: 2025-06-25T11:54:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T19:30:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T18:15:20+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T08:56:51+02:00
Aktualizacja: 2025-06-23T15:01:41+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Nie martw się o trwałość akumulatorów w aucie elektrycznym. Twoje TDI rozpadnie się szybciej

Do przeszłości należą już znane z wczesnych samochodów elektrycznych szybko degradujące akumulatory. Badania pokazują, że nowoczesne baterie wytrzymają co najmniej tyle samo co nowoczesny silnik spalinowy, jeśli nie więcej.

Nie martw się o trwałość akumulatorów w aucie elektrycznym. Twoje TDI rozpadnie się szybciej
REKLAMA

Na początek ustalmy: nie można porównywać nowoczesnego samochodu elektrycznego do spalinowego wozu sprzed 30 lat. Twierdzenie, że „akumulator to wytrzyma 10 lat, a Mercedes baleron jeździł i jeździł” jest co najwyżej śmieszne na poziomie „nie wiem, ale się wypowiem”. Należy zestawiać ze sobą współczesne samochody elektryczne i spalinowe, a z tego zestawienia wychodzi, że te pierwsze będą trwalsze. Zapewne za sprawą znacznego stopnia skomplikowania tych drugich.

REKLAMA

Badania przeprowadziła firma Geotab

W badaniu wzięło udział ponad 10 tys. samochodów elektrycznych. Co bardzo ważne, badania trwają stale i można na ich podstawie zauważyć pewien trend, który na pewno ucieszy zwolenników nowych aut na prąd. W roku 2019 średni poziom degradacji akumulatora wynosił 2,3 proc. na rok, czyli w 10 lat akumulator tracił 23 proc. pojemności. W 2024 r. ta wartość spadła aż o pół punktu procentowego do 1,8 proc. To bardzo duża różnica, ponieważ w perspektywie 15 lat mówimy o utracie albo prawie 35 proc. albo 27 proc. pojemności. Innymi słowy: jak się chce samochód elektryczny, to trzeba brać nowy, bo jest po prostu lepszy. I tak, te wczesne wynalazki typu Nissan Leaf czy Mitsubishi i-MiEV to są raczej wprawki producentów, żeby nie powiedzieć że eksperymentowano na klientach...

Ustalono również, że akumulatory szybciej degradują w gorących klimatach

Polska ze swoim umiarkowanym klimatem wygląda bezpiecznie, niekoniecznie natomiast warto kupować używane samochody elektryczne z Dubaju, południa Hiszpanii czy Kalifornii. Oczywiście nowoczesne systemy chłodzenia akumulatorów i tak nieźle radzą sobie z utrzymywaniem stałej temperatury, ale jeśli ktoś jeździ w wysokiej temperaturze i do tego korzysta głównie z szybkich stacji ładowania o dużej mocy, to może spodziewać się wyższego tempa degradacji. Różnice są naprawdę znaczące - polecam poniższy wykres:

Ponadto akumulatory tracą swoją pojemność nieliniowo. Przez pierwsze lata postępuje to najszybciej, wtedy pojemność może spaść do 85-90 proc. nominalnej. Następnie proces ten zatrzymuje się lub przynajmniej znacznie spowalnia, aby znowu znacznie przyspieszyć pod koniec „życia” akumulatorów. Ale ten koniec życia nastąpi przy obecnej technologii po 20 latach od rozpoczęcia eksploatacji, albo nawet później. Czyli mniej więcej tyle, ile będzie jeździć typowy samochód spalinowy z roku 2025.

Najmniej pojemności tracą akumulatory z wodnym chłodzeniem

Znajdziemy takie w większości dużych samochodów elektrycznych, np. w Tesli. Badania pokazują, że akumulatory z chłodzeniem wodnym tracą pojemność dwukrotnie wolniej niż te, w których czynnikiem chłodzącym jest tylko nadmuch powietrza. Dość istotne jest to, że przebieg nie ma wpływu na degradację akumulatorów. Nawet jeśli ładujesz je codziennie, ale nie przesadzasz z używaniem szybkich stacji ładowania, to nie spowoduje to, że akumulator szybciej się zużyje. To potwierdza, że w przypadku samochodu elektrycznego przebieg nie jest specjalnie istotny, o wiele ważniejsze jest to, jak ładowano akumulator (w niektórych przypadkach da się to sprawdzić).

Żółta linia pokazuje, jak szybko spada pojemność przy korzystaniu głównie z szybkich ładowarek DC.

Akumulatory mają bufory pojemności

To oznacza, że nigdy nie osiągają 0 proc. ani 100 proc., nawet jeśli wskaźnik naładowania pokazuje taką wartość. Zarówno ładowanie zawsze do pełna, jak i rozładowywanie do zera istotnie wpływają na trwałość, więc najzdrowiej jest ładować wolnym prądem do ok. 80, może 90 proc. pojemności, a rozpoczynać ładowanie, gdy poziom osiągnął 20 proc. To zmniejsza realny zasięg, ale wydłuża żywotność tego kluczowego dla aut elektrycznych elementu. Oczywiście jeśli ktoś bierze leasing na dwa lata, to pewnie może zlekceważyć te zalecenia i pompować prąd z szybkich stacji do stu procent za każdym razem.

Podsumowując

Jeśli już kupiliście samochód elektryczny i chcecie, żeby wytrzymał jak najdłużej, to:

  • używajcie go - akumulatory nie lubią nieużywania;
  • ładujcie go ze zwykłego gniazdka, ewentualnie z siły/trójfazy;
  • ładujcie go do 80-90 proc.;
  • nie przejmujcie się, że po 1-2 latach pojemność lekko spadnie, to normalne.
REKLAMA

Te zalecenia są istotne w przypadku aut nowych. Jeśli kupiliście starego Leafa i on jest zdegradowany, to raczej nic sensownego już się z nim zrobić nie da, poza kosztowną wymianą akumulatora na większy – co w sumie nie jest takie głupie.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-24T19:30:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T18:15:20+02:00
Aktualizacja: 2025-06-24T08:56:51+02:00
Aktualizacja: 2025-06-23T15:01:41+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T18:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T16:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T15:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-21T10:00:00+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Czy hybryda 1.2 od Stellantis działa jak w Toyocie? Trochę tak, ale nie całkiem

Koncern Stellantis intensywnie reklamuje swój napęd hybrydowy, czyli silnik spalinowy 1.2 z silnikiem elektrycznym zintegrowanym ze skrzynią biegów. W telewizyjnej reklamie zapewnia, że spadek zużycia paliwa w mieście to nawet 35 proc. Czy hybryda Stellantis działa tak samo jak w Toyocie? Częściowo tak, ale...

Czy hybryda 1.2 od Stellantis działa jak w Toyocie? Trochę tak, ale nie całkiem
REKLAMA

Francuska dominacja w koncernie Stellantis spowodowała, że porzucono całkiem niezłe silniki z serii Firefly i całą gamę pojazdów wyposażono w jedną i tę samą jednostkę benzynową: trzycylindrowe 1.2, wcześniej znane jako Puretech. Nie był to chyba najlepszy ruch, skoro już wcześniej klienci byli raczej zniechęceni do silników z tej serii, kojarząc je sobie z awariami paska rozrządu pracującego w kąpieli olejowej. Teraz mamy do czynienia z całkiem nową jednostką o tej samej pojemności – rozrząd napędza już łańcuch, zmieniono głowicę i mnóstwo innych detali, a silnik nie nazywa się już Puretech, tylko po prostu 1.2 T.

REKLAMA

Dodano mu wersję hybrydową. Czy jest to hybryda „miękka” czy pełna jak w Toyocie lub Hyundaiu?

Na początek ustalmy, że miękka hybryda, czyli mild hybrid, to nie jest żadna hybryda, tylko kit na kółkach. Jeśli samochód zawsze porusza silnik spalinowy i nie da się toczyć na samym prądzie nawet z małą prędkością, to taką hybrydę można tylko wyśmiać. W przypadku nowego układu napędowego od Stellantis śmiać się jednak nie należy, ponieważ zrobili go według tych samych zasad, co typową hybrydę pełną.

Hybryda 1.2 T od Stellantis składa się z:

  • silnika benzynowego 1.2
  • dwusprzęgłowej skrzyni zautomatyzowanej o 6 przełożeniach
  • silnika elektrycznego o mocy 28 KM zabudowanego w tej skrzyni
  • inwertera
  • akumulatora o pojemności 0,89 kWh umieszczonego pod fotelem z przodu
Ta niebieska skrzynka to akumulator główny.

Przy odpowiednich warunkach auto będzie toczyło się z wykorzystaniem tylko silnika elektrycznego i to nawet niekoniecznie przy bardzo małych prędkościach. Jest to chwilowo możliwe nawet przy 70 km/h. Przy odpuszczaniu gazu auto hamuje silnikiem, ładując akumulator, można też włączyć różne tryby jazdy – Eco, Normal i Sport.

System działa z napięciem roboczym 48 V, a maksymalny dystans jazdy na samej elektryczności to 1 km. Testy przeprowadzone przez dziennikarzy pokazały, że możliwość poruszania się bez silnika spalinowego to raczej rzadkość w samochodach Stellantis, ale nie należy się zniechęcać, bo istnieje wiele czynników, które za to odpowiadają. Wśród nich głównie temperatura i styl jazdy. Jeśli dziennikarze dusili gaz, jak to mają w zwyczaju, to może rzeczywiście hybryda niewiele wniosła.

Jakie samochody mają ten napęd?

Wstępna lista to:

  • Alfa Romeo Junior i Tonale
  • Citroën C3, C3 AirCross, C4, C4X, C5 AirCross, C5X
  • DS 3 DS 4
  • Fiat Panda i 600
  • Jeep Avenger, Renegade i Compass
  • Lancia Ypsilon
  • Opel Corsa, Astra, Astra SportsTourer, Mokka, Frontera, Grandland
  • Peugeot 208, 308, 308 SW, 408, 2008, 3008, 5008

Oczywiście lista może ulec zmianie w tym roku, bo na pewno Stellantis pokaże jakieś nowe modele.

Obecnie oferuje się dwa warianty mocy, to jest 100 i 136 KM – z tego, co udało mi się dowiedzieć, wynika że akumulator i cała konstrukcja układu napędowego pozostaje bez zmian. Po prostu wariant stukonny jest trochę oszczędniejszy. W testach chwalona jest głównie dynamika i płynnie działająca skrzynia biegów e-DCS6, a mniejsze auta podobno bez problemu mieszczą się w 5,5 l/100 km w ruchu miejskim. Z punktu widzenia typowego kierowcy jest to więc hybryda bliższa temu co oferują od lat producenci azjatyccy niż tym śmiesznym próbom europejskim znanym jako MHEV, które tylko podnosiły komplikację auta, ale nie dawały nic, jeśli chodzi o oszczędność. Podstawowe różnice to nieco mniejszy akumulator główny i skrzynia dwusprzęgłowa zamiast znanego z Toyoty e-CVT. A trwałość? Tego jeszcze nie wiadomo. Jeśli pojawią się jakieś awarie i problemy, pewnie szybko się tego dowiemy z grup skupiających właścicieli w mediach społecznościowych, tak jak stało się to w przypadku problemów z ładowarką w autach elektrycznych tego samego koncernu.

REKLAMA

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-05-22T18:19:23+02:00
Aktualizacja: 2025-05-22T16:37:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T14:09:09+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:54:22+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:14:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T09:03:38+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T15:50:19+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T10:45:10+02:00
REKLAMA
REKLAMA

Ten sprzęt pozwoli uniknąć mandatu. I wcale nie kosztuje dużo

Lokowanie produktu: DDPAI

DDPAI Z50 Pro to rejestrator jazdy wyposażony w zaawansowane rozwiązania, który wcale nie kosztuje zbyt wiele. Sprawdź, dlaczego warto mieć kamerę. I dlaczego właśnie taką.

Ten sprzęt pozwoli uniknąć mandatu. I wcale nie kosztuje dużo

Inny kierowca uderza w twój samochód na parkingu pod sklepem, a potem nic sobie z tego nie robi i odjeżdża. Nie zostawia kartki z namiarem, nie czeka na ciebie, tylko po prostu ucieka. Zostajesz z wgniecionym zderzakiem i rozbitą lampą. Kto za to zapłaci? Ty - albo musisz wyciągnąć kasę z konta, albo godzić się ze zwyżkami za ubezpieczenie. Denerwujące.

Jeszcze bardziej może irytować inna sytuacja. Jedziecie sobie po ulicy i nagle wjeżdża w was inny samochód. Czyja to wina? Wydaje ci się, że tego drugiego kierowcy, ale nie masz stuprocentowej pewności. Tamten jest bardzo pewny siebie, krzyczy i przekonuje. Na miejsce przybyła policja, ale usłyszała podaną przez niego wersję zdarzeń. Nie jest do końca zgodna z prawdą, ale nie masz na to dowodów. Dostajesz mandat i musisz naprawić auto na swój koszt. Niedobrze.

Takim sytuacjom da się zapobiec

Podobnych scenariuszy można opisać jeszcze więcej. Z ciężarówki jadącej z przodu spada bryła lodu, uszkadza szybę i maskę twojego wozu. Kierowca zestawu z naczepą o niczym nie wie, nie reaguje też na trąbienie i błyskanie światłami. Odjeżdża.

Złodziej włamuje się do auta, wybija szybę, kradnie torbę z siedzenia. Inny kierowca blokuje wam drogę, wysiada, posuwa się do agresji w stosunku do was.

Lekarstwem jest wideorejestrator

Wideorejestrator, znany też jako kamera samochodowa albo „kamerka”, nie zapobiegnie nieuwadze innego kierowcy ani nie zatrzyma bryły lodu na drodze z dachu naczepy. Sam jego widok może jednak ostudzić emocje agresora. Poza tym, nagranie stanowi dowód - tego, kto spowodował stłuczkę, co się stało i jakie są jego tablice rejestracyjne.

Coraz więcej kierowców decyduje się na montaż takiego urządzenia. Kosztuje mniej niż niesłusznie nałożony mandat albo naprawa auta po stłuczce. Jaką kamerę wybrać? Mam pewną propozycję. Jeśli już masz wideorejestrator w swoim samochodzie, też nie przestawaj czytać. Całkiem możliwe, że na tle sprzętu, który zaraz poznasz, twoja kamera wyda ci się przestarzała niczym sprzęt z czasów braci Lumiere. Pamiętaj - im lepsza jakość nagrania i im więcej przydatnych funkcji, tym większa szansa na to, że niepozorne urządzenie wybawi cię od problemów.

Oto DDPAI Z50 Pro

Słowo „Pro” sugeruje zaawansowany sprzęt. Słusznie - mówimy o nowoczesnym urządzeniu wysokiej jakości. Wiem, jakie zastrzeżenie przychodzi ci od razu do głowy. „Skoro tak, to na pewno będzie drogie”. Rozumiem - ale zaznaczam, że celem konstruktorów DDPAI było zbudowanie kamery, która nie będzie droga. Nie musisz rozbijać banku.

Czas na kilka zalet Z50 Pro. Po pierwsze: to świetna jakość nagrania. Rejestrator, który nie radzi sobie w trudniejszych warunkach oświetleniowych nie ma sensu, skoro wiele stłuczek dzieje się nocą, a noc… przez wielką część roku zaczyna się już o 15. Kamera przednia Z50 Pro zapewnia bardzo wyraźny obraz w rozdzielczości 4K UHD, rejestrując najdrobniejsze szczegóły na drodze, takie jak tablice rejestracyjne, znaki drogowe i nieoczekiwane zdarzenia. W komplecie jest też tylna kamera 1080P. Też doskonale filmuje, zapewniając obraz sytuacji dookoła auta.

Jeśli chodzi jeszcze o pracę nocą, DDPAI Z50 Pro robi to świetnie także za sprawą technologii NightVIS 2.0. To zaawansowany system noktowizyjny, oparty na obrazowaniu AI ISP, który redukuje szumy, zwiększa jasność i poprawia wyrazistość nawet w ciemnym otoczeniu. Niezależnie od tego, czy poruszasz się po słabo oświetlonych ulicach, czy też masz do czynienia z nadjeżdżającymi reflektorami innych aut - na filmie nagra się to, co trzeba i będziesz mógł to potem wykorzystać.

Po drugie - monitorowanie auta w czasie rzeczywistym

Dzięki łączności 4G, Z50 Pro umożliwia monitorowanie pojazdu w czasie rzeczywistym, niezależnie od tego, czy jesteś w pobliżu, czy daleko. Dzięki aplikacji DDPAI możesz oglądać nagrania na żywo (czyli sprawdzać, „co słychać” u twojego auta), dostawać powiadomienia o zdarzeniach i pobierać nagrania. Na początek DDPAI oferuje 90-dniowy bezpłatny okres próbny z 30 GB danych.

Po trzecie - szybka i stabilna łączność

Dzięki obecnej w tym sprzęcie, najnowszej technologii WiFi6, transfer danych jest szybszy i bardziej stabilny. Oznacza to szybsze pobieranie nagranych materiałów, umożliwiając dostęp do ważnych filmów bez długiego czasu oczekiwania. Niezależnie od tego, czy pokazujesz nagranie policji czy zapisujesz specjalne wspomnienia z podróży (gdy np. mijałeś niezwykły, rzadki samochód), WiFi6 minimalizuje opóźnienia i buforowanie.

Poza tym - superkondensator, który… jest naprawdę super

W przeciwieństwie do konwencjonalnych kamer samochodowych, które opierają się na bateriach litowych, Z50 Pro wykorzystuje trwały superkondensator, zapewniając zwiększoną niezawodność i bezpieczeństwo. Superkondensatory są odporne na ekstremalne temperatury, dzięki czemu kamera działa wydajnie zarówno w gorącym, jak i zimnym otoczeniu bez ryzyka przegrzania lub pęcznienia. Niezależnie od tego, czy akurat trwają wielkie upały, czy… zima stulecia.

Zalet DDPAI Z50 Pro jest jeszcze więcej: to m.in. wbudowany moduł GPS, obsługa dużych kart pamięci (do 512 GB), dzięki której nie musisz się martwić usuwaniem starszych plików, a także wyświetlacz wyjątkowo dobrej jakości. To 3-calowy ekran IPS, który zapewnia doskonałe wrażenia wizualne z żywymi kolorami, szerszymi kątami i zwiększoną jasnością w porównaniu do standardowych wyświetlaczy LCD.

DDPAI Z50 Pro oferuje świetną jakość za rozsądną cenę

Niezależnie od tego, czy codziennie dojeżdżasz do pracy, jesteś taksówkarzem, czy po prostu szukasz sprzętu, który zapewni ci bezpieczeństwo i spokój, Z50 Pro może być doskonałym rozwiązaniem. Szybko podziękujesz sobie za ten zakup, może się też okazać, że kamera… błyskawicznie się zwróci. Do 9 maja możesz kupić sprzęt taniej z kodem SPID04 (już działa!). Linki, pod którymi możesz to zrobić, znajdziesz tu: Aliexpress i Allegro.

Lokowanie produktu: DDPAI
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-05-22T18:19:23+02:00
Aktualizacja: 2025-05-22T16:37:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T14:09:09+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:54:22+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:14:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T09:03:38+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T15:50:19+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T10:45:10+02:00
REKLAMA

Stellantis planuje trzybiegową skrzynię biegów do aut elektrycznych. Sprzęgło im jeszcze zróbcie

A wtedy zatoczymy pełne koło i wrócimy do czasów, kiedy samochody miały trzy biegi. W rzeczywistości chodzi o trzyprzełożeniową skrzynię do aut elektrycznych, ale terenowych.

Stellantis planuje trzybiegową skrzynię biegów do aut elektrycznych. Sprzęgło im jeszcze zróbcie
REKLAMA

Większość nowoczesnych samochodów elektrycznych doskonale obywa się bez skrzyni biegów. Wystarcza im po prostu przekładnia redukcyjna, zmniejszająca obroty silnika. Moment obrotowy generowany przez silnik elektryczny jest na tyle duży, że nie trzeba wspomagać się dodatkowo zmianą przełożeń. Są wyjątki, jak chociażby Porsche Taycan, które ma bieg szybki i wolny, ale trzybiegowej przekładni do samochodu elektrycznego nie zrobił jeszcze nikt. Na to wpada Stellantis...

REKLAMA

Stellantis planuje elektryczną terenówkę pod nazwą Jeep Recon

I właśnie zapewne w Reconie pojawi się możliwość wyboru jednego z trzech biegów. Nie będzie to trzybiegowy „automat”, który miałby zmieniać przełożenia podczas jazdy, bo niby po co. Widzę to raczej jako rodzaj przekładni znanej z ciągników. Wybieramy sobie „prędkość roboczą” i jedziemy. Oczywiście bieg najniższy będzie odpowiednikiem reduktora z samochodów spalinowych (Low Range). Oprócz tego będzie jeszcze bieg High Range, taki do zwykłej jazdy po drodze oraz Direct - bezpośredni, bez przekładni redukcyjnej. Trochę nie wiem po co, może do pojechania 200 km/h terenówką.

W każdym razie układ napędowy Jeepa Recon to ma być absolutny majstersztyk i coś, czego do tej pory nie było. Silnik elektryczny będzie mógł napędzać tylko przód, tylko tył albo obie osie razem. Do tego blokowany dyferencjał z tyłu i z przodu, jak w Mercedesie klasy G. Wiadomo, to nie jest jeszcze poziom czterech osobnych silników elektrycznych, jak w niektórych supersamochodach na prąd, ale w terenówce wypada raczej się cieszyć, że piasty kół taplające się w błocie nie są zintegrowane z silnikami. Dzięki temu samą jednostkę napędową można zamontować o wiele wyżej. Co ciekawe, ma wystąpić możliwość automatycznej zmiany między drugim a trzecim biegiem, czyli jeśli na przykład wciśniemy mocno gaz i zaczniemy nabierać prędkości, to przekładnia sama przerzuci z High Range na Direct Drive dla efektywniejszej jazdy po autostradzie.

Proszę nie pytać co to są za numerki. Nie znalazłem opisu do tego rysunku patentowego.

Jak ma działać taka przekładnia?

W dalszej przyszłości trzybiegowa przekładnia redukcyjna dla EV mogłaby też być wykorzystana w pickupach marki RAM czy innych dużych samochodach od Stellantis. Zasadniczo jest to przekładnia planetarna, z zasady działania podobna do trzybiegowych skrzyń automatycznych w starych samochodach. Istnieje ring zewnętrzny, koła planetarne obracające się wewnątrz i wał centralny. W zależności od wybranego przełożenia moc przenosi albo ring (a koła planetarne są zablokowane), albo koła planetarne, a przy przełożeniu bezpośrednim przekładnia jest w ogóle pominięta i wał kręci się z prędkością obrotową silnika. Można więc powiedzieć, że prochu to oni nie wymyślili.

REKLAMA

Wbrew pozorom ten pomysł ma dużo sensu i zostanie zapewne wykorzystany nie tylko w terenówkach

Dzięki niemu na przykład samochody miejskie będą mogły mieć silniki elektryczne o stosunkowo małej mocy i przy biegu redukcyjnym idealnie jeździć po mieście dzięki dobremu przyspieszeniu w zakresie powiedzmy 0-80 km/h, ale po zmianie z biegu redukcyjnego na bezpośredni nadadzą się również do jazdy w trasie przy względnie małym zużyciu prądu. Wszystko zależy od tego, czy producentowi się to opłaci oraz co wymoże na nim konkurencja. Jedno jest pewne: rozwój samochodów elektrycznych jeszcze się nie zakończył – oni tam cały czas coś knują, jak je poprawić, żebyście w końcu przestali narzekać.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-17T13:53:06+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T21:07:03+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T17:18:55+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T16:00:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T14:26:29+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T11:01:21+02:00
Aktualizacja: 2025-06-14T15:00:00+02:00
REKLAMA
REKLAMA