Minister grozi, że wprowadzi całkowity zakaz jazdy w weekendy. Niemcy są w szoku
Minister transportu Republiki Federalnej Niemiec, Volker Wissing, twierdzi że jeśli rząd nie zliberalizuje kursu na radykalne obniżenie emisji, to potrzebne będą równie radykalne sposoby. Jak na przykład całkowity zakaz jazdy w weekendy.
Volker Wissing z FDP od 2021 r. pełni funkcję ministra ds. transportu i cyfryzacji (dziwne połączenie) w rządzie Olafa Scholza. Dał się poznać jako przeciwnik m.in. ograniczenia prędkości na niemieckiej autostradzie. Ostatnio natomiast naciska istotnie rząd na poluzowanie planu radykalnego zmniejszenia emisji. Napisał nawet list do rządzącej koalicji, w którym tłumaczy, że albo się trochę odpuści z tymi restrykcjami, albo trzeba będzie podjąć środki zaradcze „trudne do zakomunikowania społeczeństwu”. Czyli na przykład całkowity zakaz jazdy w weekendy.
Niemcy obiecały ściąć emisję o 65 proc. w okresie od 1990 do 2030 r.
Jednak w ostatnich latach osiąganie rocznych celów zmniejszania emisji idzie po grudzie, to znaczy sektor transportowy emituje więcej niż powinien. Minister Wissing proponuje więc pewne zluzowanie założeń, na przykład w taki sposób, żeby wysokoemisyjne gałęzie biznesu mogły pruć w powietrze trochę więcej niż można, a zwiększone emisje będą zrównoważone przez oszczędności w innych sektorach. Przy obecnych zasadach wkrótce trzeba będzie przedsięwziąć „działania alarmowe”, żeby udało się osiągnąć cele emisyjne. Dlatego właśnie minister Wissing straszy czymś tak absurdalnym jak całkowity zakaz jazdy w weekendy. Opozycja czy przedstawiciele „zielonych” organizacji nazywają to niepotrzebnym sianiem paniki i straszeniem społeczeństwa. Oskarżają Wissinga o to, że malując koszmarne wizje, chce po prostu poluzowania jedynie słusznej drogi ograniczania emisji.
Ale gdyby tak rzeczywiście zabronić jazdy w weekendy? Co byśmy otrzymali?
Monstrualną recesję na niewidzianą do tej pory skalę. Być może nawet załamanie systemu, hiperinflację, upadek rządu. Coś podobnego do tego, co działo się w USA w roku 1973, tylko dużo gorsze, bo jesteśmy bardziej uzależnieni od gospodarki naczyń połączonych. Wszystkie sprawy wymagające jazdy samochodem musiałyby być załatwiane w tygodniu. To spowodowałoby gigantyczne korki i dalszy wzrost emisji zamiast jej spadku. Ciekawe, czy z zakazu w weekendy byliby zwolnieni właściciele aut elektrycznych. Ależ by wtedy skoczyła sprzedaż aut na prąd.
A to by się Niemcom przydało, bo mają wielki problem po wycofaniu dopłat
Kto miał kupić z dopłatą, to już kupił. A teraz, w warunkach wolnego rynku, samochody elektryczne nieszczególnie chcą się sprzedawać. Spadek sprzedaży w tym roku w stosunku do analogicznego okresu roku 2023 przebił już 50 procent. To oznacza, że producenci, którzy zainwestowali miliardy w linie produkcyjne dla EV licząc na stały wzrost ich udziału, budzą się teraz trochę z ręką w niemieckim nocniku. Wszystko wskazuje na to, że na swój sposób minister Wissing ma rację. Albo wprowadzi się ekstremalne, brutalne środki ograniczania emisji, albo nic z tego nie będzie. Moim zdaniem wygra ostatecznie opcja siłowa i szybciej niż później zobaczymy – w najdelikatniejszym wariancie – kredyty emisyjne CO2, po wyczerpaniu których dalsza jazda nie będzie możliwa. W mniej eleganckiej wersji po prostu w pewnym momencie nastąpi siłowa konfiskata aut spalinowych, jak w Polsce w roku 1952. Wtedy się dawało, czemu miałoby nie dać się dziś?