Koniec samochodów spalinowych o pięć lat wcześniej. Bo każdy rząd ma swoją politykę
Zakaz sprzedaży samochodów spalinowych w Wielkiej Brytanii najpierw miał obowiązywać od 2030 r., potem rząd Rishiego Sunaka przesunął ten termin na rok 2035, tylko po to, żeby gabinet Keira Starmera przywrócił termin wcześniejszy. Społeczeństwa nikt nie pytał, tego by jeszcze brakowało!
Już za pięć lat obywatele Zjednoczonego Królestwa po pójściu do salonu po nowy samochód będą musieli wyjechać czymś bezemisyjnym. Pięć lat to stosunkowo mało, przypomnę że pandemia COVID-19 zaczęła się właśnie pięć lat temu, a wydaje się, jakby to było wczoraj.
W roku 2023 rząd Rishiego Sunaka przesunął początkowo planowaną datę zakazu sprzedaży aut spalinowych z roku 2030 na 2035, ale nowy premier – Keir Starmer z Partii Pracy – właśnie przywrócił 1 stycznia 2030 r. jako datę graniczną. Odbyło się to bez konsultacji z obywatelami, bo jeszcze by się okazało, że z demokratycznego punktu widzenia podobny zakaz cieszyłby się poparciem bliskim zeru, ale za to rząd postanowił podjąć konsultacje z przedstawicielami przemysłu motoryzacyjnego. Tego samego przemysłu, który już został dość mocno doświadczony brytyjskimi przepisami, znanymi pod nazwą ZEV mandate. Zobowiązują one producentów i dealerów do sprzedaży określonego procentu samochodów bezemisyjnych, inaczej grożą im wielkie kary. Przez jakiś czas wydawało się jeszcze, że po 2030 r. będą dopuszczone hybrydy plug-in z minimalnym zasięgiem elektrycznym na ustalonym poziomie, ale obecne nastawienie jest raczej na „tylko prąd”. Co ciekawe, celem do osiągnięcia na rok 2024 dla brytyjskich importerów i producentów samochodów było 22 procent rynku, udało się zrobić 19,6 proc. – ale koncerny mogą uniknąć kary, jeśli podniosą sobie cel sprzedażowy na dalsze lata. Innymi słowy, jeśli w danym roku nie przebiegniesz zadanych 100 km, ale obiecasz, że w następnym przebiegniesz 200, to wszystko jest w porządku.
Przemysł motoryzacyjny w Wielkiej Brytanii stoi przed wielkim wyzwaniem
Tak by napisali w innych mediach, a ja napiszę wprost: stoi przed groźbą zamknięcia. Szansa, że w ciągu pięciu lat Wielka Brytania stanie się Norwegią, jest raczej zerowa. W zeszłym roku w Wielkiej Brytanii sprzedało się 380 tys. pojazdów elektrycznych, czyli co piąty sprzedany pojazd był bezemisyjny. Przy odpowiednim poziomie dopłat i zachęt MOŻE uda się dobić do 25-30 proc., ale trzeba liczyć się z ogólnym spadkiem sprzedaży i zainteresowania nowymi pojazdami, ponieważ niemal wszyscy, którzy chcą zmienić samochód, zrobią to przed rokiem 2030. Oznacza to, że za pięć lat rynek motoryzacyjny w Wielkiej Brytanii może skurczyć się o 3/4. Jak odbije się to na kondycji firm motoryzacyjnych? Zapewne przetrwają, ale w kadłubkowej formie, a załogi i kooperanci mogą się zwijać. Już teraz Stellantis zapowiada, że zamknie fabrykę w Luton (1100 osób załogi), a Ford zwolni 800 osób. Producenci wydają się być pogodzeni ze swoim losem, czego raczej nie można powiedzieć o wyrzucanych pracownikach. Pewnie nie rozumieją, że planeta płonie i trzeba coś z tym zrobić.
Powstaje tu pewien nowy problem
Rząd gra do innej bramki niż obywatele, których powinien reprezentować (w imię rzekomego wyższego dobra), a korporacje produkujące samochody chcą robić to, co klienci chcą kupować, tylko że nie mogą. Sytuacja nie ma rozwiązania – chyba, że uznamy kondycję rynku motoryzacyjnego w kraju za nieistotną. Można spodziewać się, że całkowity zakaz aut spalinowych od 2030 r. wpędzi Wielką Brytanię w silną recesję, ale znowu – rząd może się tym zupełnie nie przejmować.