Ford S-Max nadal tu jest i właśnie pojawił się w wersji Hybrid. Nie miałem ochoty go oddawać
Ford S-Max nie poddaje się w walce o honor segmentu minivanów. Właśnie wszedł na rynek w wersji z szeregową hybrydą, a chwilę później wjechał do mojego garażu. Niestety, tylko na tydzień.
Tego się nie spodziewałem. Byłem przekonany, że jeżeli już kiedyś dostanę informację prasową od marki Ford zawierającą słowo „S-Max”, jej treść będzie oczywista. I smutna. Uznałem, że S-Maxa czeka już tylko zejście z rynkowej sceny. W końcu czasy minivanów się kończą.
Ale Ford mnie zaskoczył
Zamiast uśmiercić S-Maxa, Ford dwa lata temu przeprowadził lifting tego modelu, a teraz dodał do gamy nową wersję. Mówiąc dokładniej: usunął wszystkie pozostałe i zostawił tylko tę.
To oznacza, że Ford S-Max jest teraz dostępny tylko w wersji Hybrid. Nie ma diesli ani wersji „czysto” benzynowych. To „prawdziwa” hybryda, umożliwiająca jazdę wyłącznie z użyciem silnika elektrycznego, a nie żaden układ typu Mild. Mówimy o tzw. hybrydzie zamkniętej – czyli nie trzeba (a nawet nie należy, bo nie ma jak) podłączać jej do ładowarki.
Ford S-Max Hybrid ma 2,5-litrowy silnik benzynowy
Łączna moc systemowa układu wynosi 190 KM, a każdy z silników oferuje moment obrotowy wynoszący 200 Nm, choć tych wartości nie można do siebie po prostu dodać. Hybrydowa matematyka bywa skomplikowana. Moc na koła (tylko na przednie) przenosi przekładnia bezstopniowa eCVT.
W konfiguratorze Forda można znaleźć jeszcze hybrydowe Galaxy, ale jak dowiedziałem się od przedstawiciela marki, jego dni są już policzone. Szczerze mówiąc, i tak przez te wszystkie lata dziwiło mnie, że S-Max i Galaxy jakoś funkcjonują obok siebie.
W Mondeo Hybrid z dwulitrowym motorem benzynowym i odrobinę niższą mocą systemową (187 KM) sporą wadą było zmniejszenie pojemności bagażnika. Duże wybrzuszenie podłogi kufra zabierało Fordowi sporo praktyczności.
Gdyby w S-Maxie stało się podobnie, sytuacja byłaby jeszcze gorsza, bo w vanie decymetry sześcienne liczą się podwójnie, niczym kiedyś piłkarskie gole na wyjeździe. Na szczęście przestrzeń bagażowa nie przypomina schodów. Jest taka sama, jak w wersjach bez silnika elektrycznego, czyli wynosi od 185 do 965 litrów, w zależności od pozycji trzeciego rzędu siedzeń. No właśnie – Ford S-Max Hybrid nie tylko nie ma żadnych wybrzuszeń bagażnika, ale i może mieć siedem miejsc, o ile ktoś dopłaci za nie 7300 zł. Czyli hybrydowość nie wiąże się z żadnymi wyrzeczeniami. Nie trzeba mówić dodatkowym pasażerom „oszczędzam na paliwie, więc wybieram komunikację zbiorową… dla ciebie. Leć na przystanek”.
Wnętrze S-Maxa jest uroczo niedzisiejsze
Po wejściu do egzemplarza testowego, przez kilkadziesiąt sekund musiałem oswajać się z tym, jak wygląda. Trochę odzwyczaiłem się od braku ogromnych, wystających ekranów dotykowych obsługujących wszystko, co się da. Zdziwił mnie też widok wejścia na płyty CD. Prawie zapomniałem, że można słuchać muzyki w tak niewygodny sposób. Pamiętacie te czasy? Trzeba było wozić ze sobą masę płyt, przekładać je w trakcie jazdy i słuchać w kółko tych samych utworów. Niesamowite!
Kokpitu S-Maxa nie nazwałbym pięknym. Owszem, ma ogromne obszary szarego plastiku. Ale można się do niego szybko przyzwyczaić i go polubić. Wnętrze jest proste w obsłudze i praktyczne. Schowków jest tyle, że na pewno włożycie do nich coś, o czym zapomnicie na kolejne dwa lata. Czy coś mi tu doskwiera? Kierownica mogłaby być odrobinę grubsza, ale to przecież nie BMW. No i wybierak przełożeń w formie pokrętła nie jest aż tak intuicyjny w obsłudze, jak klasyczna dźwignia. Łatwo wybrać przez pomyłkę nie to, co trzeba. Wolałbym, żeby przełożenie „P” było włączane przyciskiem. Ale to drobiazgi.
Ze środka wszystko doskonale widać
Wysoka pozycja za kierownica wytrąci z rąk argument osobom, które wolą SUV-y właśnie ze względu na spoglądanie na innych z góry. Ford S-Max Hybrid oferuje to samo – tyle że ma ogromne szyby, więc trochę łatwiej się nim jeździ po mieście. Pieszy raczej nie schowa się za słupkiem A.
Fotel jest rewelacyjnie wygodny. Z kolei tylna część wnętrza oferuje coś bezcennego dla młodych rodziców – trzy osobne siedzenia. Można je niezależnie składać i przesuwać, regulując w ten sposób ilość miejsca albo w bagażniku, albo w trzecim rzędzie. Da się wszystko ustawić nawet tak, by z tyłu zmieścił się o wiele wyższy ode mnie red. Grzegorz. Co prawda po chwili krzyczał coś o tym, żebyśmy go wypuścili, ale pogłośniłem wtedy muzykę z płyty CD i udałem, że go nie słyszę…
Ale Ford S-Max Hybrid spodoba się nie tylko tym, którzy szukają praktyczności
Zawsze lubiłem S-Maxa za to, że został wymyślony jako van, który nie zaniedbuje kierowcy. Wiadomo – w życiu wielu entuzjastów motoryzacji nadchodził ten moment, że trzeba było sprzedać roadstera albo hot hatcha, wcisnąć się w praktyczne ubrania, wziąć kredyt i kupić minivana. „Radość z jazdy? To dziecinne i nieodpowiedzialne!” – krzyczały całym sobą samochody tego typu. Były powolne, a działanie ich układów kierowniczych przypominało grę w wyścigi na komputerze za pomocą strzałek na klawiaturze.
Wtem, na rynek wszedł S-Max. Miał typowo fordowskie, czyli rewelacyjnie zestrojone zawieszenie i układ kierowniczy tak komunikatywny, że z pewnością gdyby chciał, to dostałby posadę rzecznika prasowego dobrej firmy.
Obecna generacja też świetnie się prowadzi
Przekonałem się o tym chwilę po odebraniu auta, gdy wjechałem na ślimak przy trasie szybkiego ruchu, a samochód który do tej pory trzymał mi się na zderzaku, błyskawicznie zrobił się tylko malutkim punktem w lusterku.
Kto nigdy nie jechał S-Maxem, ten nie uwierzy, ale zapewniam – ten wóz rewelacyjnie ukrywa swoje wymiary i ogólną „vanowatość”. Jest stabilny, nie przechyla się i po prostu zapewnia dużo przyjemności podczas szybkiej jazdy po zakrętach. Przynajmniej kierowcy. Z pasażerami bywa różnie.
W ogóle układ napędowy działa dobrze
Bałem się skrzyni eCVT, bo pamiętam, że z jej powodu Mondeo Hybrid mocno wyło przy przyspieszaniu. Tutaj tego problemu właściwie nie ma. Przekładnia na tyle skutecznie udaje zmianę biegów i w ogóle jest ustawiona w ten sposób, że wycie silnika trzymanego na wysokich obrotach prawie się nie pojawia – chyba że ktoś uprze się, by pokonać całe miasto z gazem w podłodze. Normalny kierowca – nawet taki, który jest wrogiem przekładni bezstopniowych – nie będzie narzekał ani zatykał sobie uszu.
Na mokrej nawierzchni S-Max czasami traci przyczepność podczas mocniejszego ruszania. Pewnie pomógłby napęd na cztery koła, ale sporo by ważył i kosztował. Nie da się go zamówić nawet za dopłatą. Trudno.
Uwaga – Ford niezbyt chętnie zwalnia po zdjęciu nogi z gazu i nie ma żadnych łopatek za kierownicą, którymi można by to regulować. Ale nie jest to zbyt duży kłopot. Jak jest na wybojach? Całkiem komfortowo, choć w wersji innej niż ST-Line pewnie byłoby jeszcze o oczko lepiej. Tak czy inaczej, nie mam tu zarzutów do niebieskiego vana. Dzieci nie zadławią się orzeszkami.
Ford S-Max Hybrid średnio zużył mi 6,5 litra na sto kilometrów
To wynik z całego testu, obejmującego jazdę po autostradzie, bardzo dużo jazdy w mieście i sporo poza nim, po drogach krajowych. Uważam, że to świetny rezultat. Mówimy o rodzinnym, mierzącym 4,8 metra wozie, który waży niemal dwie tony.
Niestety, spora masa własna wiąże się z czymś jeszcze. O ile S-Max świetnie radzi sobie na zakrętach, jest dobrze wyciszony na autostradzie, niedużo pali i płynnie działa, o tyle na prostej nie jest mistrzem przyspieszania. Według danych, osiąga 100 km/h w niecałe 10 sekund. Na drodze bywa trochę ospały. Nie jest autem do wyścigów. Nie nadaje się – zwłaszcza gdy jedzie się z pasażerami i bagażem – do szybkiej zmiany pasów, błyskawicznych startów ani niczego w tym rodzaju. Jeśli ktoś naprawdę musi udowadniać, że nie stracił żyłki do ostrej jazdy mimo zakupu vana, pozostaje mu poczekać na zakręty i tam pokazać innym, gdzie raki zimują.
Właściwie, to nie takie złe połączenie. Ford S-Max Hybrid to samochód dla kogoś, kto nie chce – lub nie może - gnać już na prostych i wyprzedzać na złamanie karku, ale nadal pamięta, o co chodzi w dobieraniu odpowiedniego toru jazdy i wykorzystywaniu możliwości zawieszenia. Są spore.
Po tygodniowym teście nie chciałem oddawać S-Maxa
Nigdy nie widziałem się za kierownicą minivana, ale polubiłem się z Fordem. Jego nieco staroświeckie wnętrze jest na swój sposób urocze, no i na pewno proste w obsłudze. O prowadzeniu już pisałem, a do umiarkowanie świetnych osiągów przywykłem. Zakochałem się w przestrzeni w środku i widoczności. No i doceniłem małe spalanie. Nie jestem pewien, czy takie słowo pasuje do jakiegokolwiek samochodu, ale chciałbym napisać, że S-Max jest bezpretensjonalny. Nie goni za modą, niczego nie udaje i nie poświęca praktyczności na rzecz stylu czy prześwitu. I pewnie dlatego nie jest przebojem...
Niestety, pojawienie się S-Maxa z nowym silnikiem raczej nie zmieni losu segmentu minivanów. Wątpię, by na rynku pojawił się następca tego modelu. Jeśli ktoś chce o to walczyć, ma tylko jeden sposób - i nie jest nim pisanie komentarzy w internecie. Musi lecieć do salonu kupić nowego Forda (o ile w ogóle da się zamówić jakieś z terminem odbioru na to tysiąclecie). S-Max Hybrid kosztuje, w dość bogatej, choć podstawowej na naszym rynku odmianie Titanium, co najmniej 171 800 zł. Wersja ST-Line – czyli taka jak testowana – to wydatek 187 400 zł, a identycznie doposażony w opcje egzemplarz jak na zdjęciach, przebija o kilkanaście tysięcy barierę 200 tysięcy złotych. Czy to dużo? Nie tak bardzo. To jednocześnie najtańszy i najdroższy hybrydowy minivan bez wtyczki na rynku – bo jedyny.
PS Naprawdę nie potrzebujecie SUV-ów!
Fot. Chris Girard