Kia e-Soul wyleczyła mnie z „range anxiety”. Już wiem, co łączy ją z Toyotą GT86
Nowa generacja kanciastej Kii jest dostępna w Polsce tylko w wersji elektrycznej. Pojeździłem nią i wreszcie przestałem się stresować, że stanę w polu. Kia e-Soul: test.
Jeśli ktoś marzy o samochodzie elektrycznym, prawdopodobnie nadal marzy o Tesli. Niektórzy mogą teraz śnić także o Porsche Taycanie. Ale to drogie auta. Tymczasem niektórzy potrzebują tańszego, bardziej rozsądnego wozu na prąd. Co wtedy powinien kupić?
Prawdopodobnie skończy z autem z Korei.
Jeszcze niedawno odpowiedź na pytanie o trochę tańszy samochód elektryczny była prosta i brzmiała „Nissan Leaf”. Ale Koreańczycy – nie po raz pierwszy w historii – zmienili układ sił na rynku. Dzisiaj Hyundai Kona Electric czy Kia e-Niro oferują bardzo sensowny zasięg za równie sensowne pieniądze... oczywiście jak na elektryczne realia cenowe.
Jest jeszcze Kia e-Soul.
Pamiętacie Kię Soul? Ten kanciasty crossover/mikrovan/B-SUV/dziwadło (niepotrzebne skreślić) był dostępny w Polsce za czasów kariery jego poprzedniej generacji. Był zaprojektowany, by spodobać się „młodym, dynamicznym”, którzy docenią jego niecodzienne kształty. Tak naprawdę, najchętniej wybierali go… no cóż, dojrzali klienci, którzy cenili sobie wygodę wsiadania i dobrą widoczność. To trochę podobna sytuacja, jak w przypadku Peugeota 1007. Uwierzycie, że to marzenie emeryta (odsuwane drzwi są niesamowicie wygodne na parkingu) było projektowane jako lifestyle’owe, modne auto?
Mnie do emerytury jeszcze trochę zostało, a jednak Soul nawet mi się podoba. To trochę taki Nissan Cube dla mniej odważnych, a Cube jest fajny (niepopularna opinia, wiem).
Nowej generacji nie ma w Polsce w innej wersji niż elektryczna.
Klienci np. z Rosji mogą kupić najnowszego Soula z wolnossącymi 1.6 i 2.0 MPI (bez bezpośredniego wtrysku! Można montować LPG!) i z turbodoładowanym 1.6 T-GDI. W Polsce kanciasty crossover/mikrovan/no dobrze, dajmy spokój z tą wyliczanką/ jest dostępny tylko jako „elektryk”. Do wyboru dwie wersje. Słabsza ma 136 KM, a mocniejsza 204 KM. Różni się też pojemność akumulatorów. W tańszej wersji mają 39,2 kWh, a w droższej 64 kWh. W reklamie przeczytałem kiedyś, że „jestem tego warty”, więc jeździłem droższą wersją! Mimo wszystko, to nadal całkiem rozsądny samochód. A więc…
Zapraszam na wycieczkę do krainy przyziemnych aut elektrycznych.
E-Soul mierzy 4,195 mm, czyli bardzo podobnie do Hyundaia Kony czy Nissana Juke’a. Kanciaste kształty odpowiadają nie tylko za interesujący wygląd Kii, ale i pozwalają doskonale wykorzystać przestrzeń w środku. Do auta rzeczywiście świetnie się wsiada i gdybym był emerytem, zakochałbym się natychmiast. Nad głową jest mnóstwo miejsca, szyby są duże i ze środka wszystko widać. No i rewelacyjnie się parkuje. Nie ma prawie żadnych załamań nadwozia. Pudełko to kształt idealny, jeśli mówimy o miejskim użytkowaniu.
Z tyłu też jest wystarczająco dużo miejsca.
Może i nie jest to wymarzony samochód na taksówkę, ale do wożenia dzieci się nada. Teściowa też z chęcią usiądzie na „miejscu prezesa”, bo – znowu muszę o tym wspomnieć – wygodnie tam usiądzie i wygodnie się wydostanie. Co z bagażnikiem? Ma 315 litrów pojemności, ale część „kradnie” torba, w której mieszczą się kable. Oczywiście jeśli korzystamy z ładowarki w domu i nie ładujemy Soula na mieście, nie musimy jej wozić.
Spójrzmy na kokpit.
O ile kształty nadwozia tej Kii można określić jako „odważne” czy nawet „kontrowersyjne”, to kokpit narysowano bardziej zwyczajnie. Jedyny „ciekawszy” motyw to ten przy klamkach z przodu. Co ciekawe, środek nie jest kanciasty. Może projektanci nadwozia zabrali tym od wnętrza cały przydział ekierek?
Mówcie, co chcecie, ale mnie kształt konsoli centralnej e-Soula przypomina tę z Toyoty GT86. Od razu gdy wsiadłem poczułem, że „skądś to znam”. Oprócz tego, jest jak na Kię przystało: funkcjonalnie, miło, z dużymi, fizycznymi przyciskami i z nadmiarem materiału piano black. Plus za wyświetlacz head-up (w wozie – mimo wszystko – segmentu B).
Zasięg e-Soula to według danych technicznych 452 km.
Jak wiadomo, zazwyczaj dane producenta sobie, a rzeczywistość sobie… dlatego odbierając e-Soula spodziewałem się, że realnie przejadę może 300 kilometrów, a potem będę musiał gorączkowo rozglądać się za ładowarką. Gdy wsiadłem do testowego egzemplarza, zacząłem się denerwować. Okazało się, że jest naładowany tylko w 86 proc.
Nie przepadam za testowaniem aut elektrycznych, bo ciągle towarzyszy mi tak zwane „range anxiety”, czyli lęk przed tym, że zasięg się skończy, ładowarki będą zepsute lub zajęte, a ja zostanę z nieruchomą kupą żelastwa na środku drogi.
Tutaj nie miałem powodów do obaw.
Szybki rzut oka na ekran wyjaśnił wątpliwości: wspomniane 86 proc. naładowania pozwala Kii pokonać 389 km z włączoną klimatyzacją i 407 km bez niej, choć znaczenie ma tutaj też temperatura. Gdy włączyłem klimatyzację na 17 stopni, samochód pokazał, że jest w stanie przejechać tak „tylko” 378 km. Bez sensu – nie dość, że dojadę bliżej, to jeszcze się przeziębię. Ustawiłem jakieś 21 stopni i ruszyłem w drogę.
Kia E-Soul: test, wrażenia z jazdy.
Ta Kia jeździ... normalnie. Oczywiście jest bardzo cicha i dość zrywna, jak przystało na samochód elektryczny. No i można nią hamować, używając wyłącznie lewej łopatki za kierownicą – ta funkcja zresztą tak mi się spodobała, że poświęciłem jej osobny tekst.
Ale to przede wszystkim dobry i zwyczajny samochód na co dzień. Idealny do tego, by pojechać nim na zakupy, podwieźć dzieci do szkoły i zaparkować go pod pracą. Nie irytuje, jest funkcjonalny, przestronny i robi wszystko to, czego się od niego oczekuje.
Pytanie brzmi: czy potrzeba do tego wersji 204 KM?
204-konny e-Soul jest całkiem szybki. Nie ma w sobie zbyt wiele sportowej duszy – a jej resztki są brutalnie zabierane przez potwornie piszczące przy każdym mocniejszym starcie opony. Ale to żwawy samochód, który osiąga 100 km/h w 7,9 s. Do miejskich prędkości rozpędza się na tyle szybko, że czasami można ruszyć spod świateł, spojrzeć w lusterko i zacząć się zastanawiać, czy nie było przypadkiem czerwonego, skoro inni nadal stoją.
E-Soul bardzo przyzwoicie się prowadzi. Jest stabilny na zakrętach, a do tego nie wydaje się ociężały, mimo masy własnej zbliżającej się do 1700 kg. Nie słabnie także przy wyższych prędkościach. W trasie zaskakuje poprawnym wyciszeniem. Teoretycznie, e-Soulem dałoby się dojechać np. z Warszawy do Wrocławia (350 km). Znam droższe i bardziej prestiżowe auta elektryczne, które tego nie potrafią. Ale w trasie moje „range anxiety” wróciłoby do mnie i tak, więc wolę się tego nie podejmować.
Aha, jeszcze chwila o spalaniu… czyli o zużyciu energii. W mieście e-Soul zużywa od 14 do 18 kWh, w zależności od tego, jak się jeździ. Zwykle to 16. Jazda 100 km/h w trasie oznacza ubywanie 18 kWh co 100 km. Trochę miasta, trochę trasy: około 15,8 kWh.
Wróćmy do sensowności mocniejszej wersji.
Szkoda, że nie da się kupić wersji, która miałaby 136 KM, ale jej akumulator miałby taką pojemność, jak w mocniejszym e-Soulu. Osiągi słabszej odmiany z pewnością wystarczyłyby do tego, do czego auta elektryczne najlepiej się nadają, czyli do jazdy „wkoło komina”. Przy okazji klient mógłby zaoszczędzić sporo pieniędzy: bazowy e-Soul kosztuje bardzo „strawne” 139 990 zł (taniej niż np. podobny technicznie Hyundai Kona), ale mocniejsza odmiana to już koszt 160 990 zł – i to w najniższej wersji wyposażenia. Taki samochód, jak testowany – z wyświetlaczem head-up, elektrycznie sterowanym fotelem i z bardzo dobrym audio Harman Kardon – wyceniono na 178 990 zł. W wersji 136-konnej kosztowałby o ponad 20 000 zł mniej. Mniejszy zasięg nie powinien być problemem, bo to nie jest samochód na trasy, a właściciele „elektryków” i tak zwykle ładują je w domu.
Ale mocniejszy e-Soul pomógł mi się wyleczyć z lęku o zasięg.
Okolice 400 km na pełnym ładowaniu to już dystans, który sprawia, że kompletnie nie trzeba liczyć, planować i odmawiać sobie wyjazdów – o ile oczywiście nie mamy w planach dojechania na raz do Chorwacji. Dlatego Kia e-Soul w wersji z akumulatorami 64 kWh pozwoliła mi się wreszcie wyluzować podczas jazdy autem elektrycznym. A oprócz tego to bardzo dobry wóz. Ale chyba i tak lepiej kupić jeszcze bardziej praktyczną i podobną cenowo Kię e-Niro. Chyba że ktoś naprawdę lubi kanciaste samochody i… skrycie marzy o Toyocie GT86.