Siedziałem w toi-toi... to znaczy w Citroenie Ami. Gdybym miał 14 lat, kochałbym go
Skorzystałem z okazji by obejrzeć we francuskim salonie marki Citroen model Ami. I znowu zapragnąłem mieć 14 lat.
Pod koniec podstawówki na moim osiedlu szczytem komunikacyjnych marzeń było posiadanie Simsona. Najlepiej skutera, bo wyglądał nowocześniej niż jego motocyklowy odpowiednik. Albo chociaż Komara. Takiego, żeby móc zabrać dziewczynę ze szkoły, albo pojechać z kumplami na całodziennego tripa. Dzisiaj zdecydowanie wolałbym to:
Przy okazji spotkania z Peugeotem 308, o którym pewnie zaraz napiszę kolejny tekst, z lubością przyglądałem się przemykającym po Nicei, małym Citroenom prowadzonym przez nastolatków.
Nie mogłem sobie odmówić przyjemności by wjechać do salonu i obejrzeć ten sprzęt na własne oczy – szczególnie, że póki co nic nie wskazuje, by miał się pojawić i u nas.
Jeden jedyny egzemplarz stał skromnie w tylnej części salonu i handlowiec witający mnie przy wejściu dopytał, czy aby na pewno przyszedłem zobaczyć ten pojazd. Jego wątpliwości rozwiał zachwyt w moich oczach na widok tego cudeńka.
Citroen Ami – taniej się nie dało
Wybaczcie porównanie z przenośną toaletą z tytułu, ale naprawdę ten pojazd budzi takie skojarzenia. Jego karoserię zrobiono z tworzywa sztucznego, które ewidentnie kojarzy się z obiektami, do których ustawiają się najdłuższe kolejki na każdym festynie czy dożynkach. Szary plastik króluje na zewnątrz i w środku. Jestem bardzo ciekaw co się dzieje w kabinie, gdy o nadwozie i dach, pod którym nie ma żadnych materiałów wygłuszających, dzwoni deszcz.
O poziomie oszczędności niech świadczy fakt, że przedni panel karoseryjny niczym, nie różni się od tylnego – jedyna różnica to czerwone klosze tylnych świateł. Do tego lewe drzwi nie różnią się od prawych – kierowca otwiera je pod wiatr jak w Syrenie, a pasażer – jak w zwykłych autach. Kierowca otwiera drzwi pociągając tasiemkę po lewej stronie konsoli, pasażer – ciągnąć swoją na słupku B. Kierowca siada na krzesełku przypominającym te stadionowe, tylko z dłuższym oparciem i może je przesunąć. Siedzisko pasażera jest maksymalnie cofnięte i nie da się go przesunąć.
Przestrzeń na nogi pasażera to jednocześnie bagażnik
Nie ma innego miejsca na przechowywanie jakichkolwiek drobiazgów. Nie ma klasycznego bagażnika, a za fotelem kierowcy znajduje się tylko klapka, pod którą jest wlew płynu do spryskiwaczy i skrzynka z bezpiecznikami.
Najoszczędniej jak się da rozplanowano też konsolę centralną. Znalazły się na niej trzy przyciski – od świateł awaryjnych, ogrzewania szyby i wentylacji.
Pisząc o wentylacji mam na myśli nawiew powietrza na przednią szybę – w tym pojeździe nie ma czegoś takiego jak nawiewy na pasażerów. Jak komuś duszno, to może co najwyżej otworzyć okno. A w zasadzie jego połowę – można ją unieść do góry. A jak już jesteśmy przy oknie – spójrzcie na te lusterka:
nie dało się tego zrobić taniej. Taniej pewnie też nie dało się rozwiązać tematu wyboru kierunku jazdy – robi się to za pomocą przycisków przy fotelu kierowcy, ale od strony drzwi.
Ami dostępne jest wyłącznie w jednym kolorze
To ta widoczna na zdjęciach niebieskawa szarość. Można sobie co najwyżej dokupić zestaw kolorowych dodatków obejmujący kołpaki, dywaniki i jakieś organizery na drobiazgi pod przednią szybą. A jak komuś się marzy sprzęt audio, to może sobie położyć na konsoli głośnik Bluetooth.
Największym hitem jest dla mnie pomysł na konstrukcję tego auta
Widać ją od środka i wygląda z grubsza tak:
Za bezpieczeństwo pasażera odpowiada zestaw pospawanych profili zamkniętych. Pospawanych i pomalowanych proszkowo tak jak wyszły ze spawalni. Gdybym tak pospawał ogrodzenie wokół domu, to by mi było wstyd przed sąsiadami.
Przez dłuższą chwilę szukałem gniazda do ładowania
To w końcu samochód elektryczny spełniający wymogi przepisów obowiązujących pojazdy kategorii AM, czyli rozpędzający się do 45 km/h. Podobno z górki polecinawet 60. Prądu starczy mu teoretycznie na 75 km, a jak go braknie, to ładowanie akumulatorów i pojemności 5,5 kWh ze zwykłego gniazdka trwa 3 godziny. I nie da się naładować szybciej, bo gniazdo ładowania wygląda tak:
Tzn. nie ma gniazda, tylko w słupku B od strony pasażera jest otwór, w którym jest przewód do ładowania zakończony zwykłą wtyczką. Nie ma co marzyć nawet o podpięciu pod siłę. Ale przy tej pojemności akumulatorów, to chyba żadna strata.
Mamy więc niedbale pospawaną konstrukcję z profili zamkniętych, obłożoną plastikiem jak z przenośnej toalety, wyposażoną w kierownicę i zestaw wyposażenia ABC, czyli absolutny brak czegokolwiek. Ale gdybym miał 14 lat i mógł zabrać nim dziewczynę ze szkoły, albo pojechać gdziekolwiek bym chciał w promieniu 50 km od domu i nie martwić się o paliwo, bo wystarczyłoby się podłączyć na parę godzin do gniazdka, niczego więcej bym nie pragnął.
Szczególnie, gdybym uprosił rodziców, by kupili mi taki sprzęt korzystając z programu Mój elektryk.
We Francji Ami kosztuje 6900 euro, czyli jakieś 31 500 zł. Po odjęciu polskiej dopłaty zostałoby 12 750 zł. A jakby jeszcze tata wziął tę maszynę na działalność gospodarczą i choć odliczył połowę VAT-u, obniżając sobie o kolejne parę procent podstawę opodatkowania – taki sprzęt kosztowałby rodzinny budżet jednorazowo mniej niż 10 tys. zł. Albo wzięlibyśmy go w wynajmie – we Francji wnosząc pierwszą wpłatę w wysokości 1100 euro można jeździć Ami za 55 euro miesięcznie. I ja bym sobie tak chętnie jeździł. A że bez ogrzewania? Simson i Komar też go nie posiadały. I jakoś nam to za dzieciaka nie przeszkadzało – lataliśmy dopóki asfaltu nie przysypał śnieg.
A tak najzupełniej poważnie, to widzę się w takim pojeździe nawet dziś. A nie myślę o zakupie właśnie przez wzgląd na brak ogrzewania. O ile we Włoszech, czy na południu Francji być może to nie problem, o tyle perspektywa stania we wrocławskim korku zimą nie nastraja mnie zachęcająco. Wiem, elektryki mogą korzystać z buspasów, ale nie mamy ich na każdej ulicy. Lepiej poczekam na taki pojazd z ogrzewaniem. Może coś z Chin. Ale zanim coś takiego się pojawi, pewnie skończy się program dopłat. I znowu z pomysłu na elektryfikację nici...