Z wielkim smutkiem zawiadamiam, że przepis o odległościach na autostradzie jest martwy
Nawet nie bardzo można napisać, że będzie wiecznie żył w naszej pamięci, bo chyba nikt o nim nie pamięta już teraz. A przynajmniej tak to wygląda w praktyce.
Czas akcji: środek tygodnia, godziny powrotów z pracy do domu. Miejsce akcji: autostradowa obwodnica dużego miasta, trzy eleganckie pasy, dużo przestrzeni w każdą stronę. Warunki: ładna pogoda, wzmożony ruch.
Scena 1 (i jedyna, ale będąca połączeniem wrażeń z kilkunastu dłuższych przejazdów): włączam się spokojnie do ruchu z pasa rozbiegowego. Przede mną na prawym pasie jedzie samochód ciężarowy, więc zerkam to w lusterka, to na boki i przed siebie, żeby zobaczyć, czy i kiedy będę mógł zmienić pas, żeby go wyprzedzić. Po kilku minutach obserwowania tego, co wyprawia się na lewym i środkowym pasie, podejmuję decyzję, że absolutnie najlepszą opcją będzie pozostanie za ciężarówką i dojechanie za nią spokojnie do mojego zjazdu. Toczę się więc niemal równe 90 km/h na ograniczeniu do 120 km/h, co sprawia, że do zjazdu dojeżdżam w ok. 6,5 minuty, zamiast niecałe 5 minut.
Dodatkową minutę z kawałkiem na AOW mogę więc poświęcić na refleksję nad tym, że:
Przepis o utrzymaniu bezpiecznej odległości na autostradzie i drogach szybkiego ruchu jest martwy. Absolutnie.
Nie muszę tutaj nawet specjalnie dramatyzować tej opowieści. Kierowcy poruszający się lewym i środkowym pasem utrzymywali między sobą odległość taką, żeby przypadkiem ktoś nie wepchnął się między nich a pojazd poprzedzający, czyli raptem kilka metrów, a czasem jeszcze mniej. A jeśli już między dwoma autami pojawiała się luka, to niemal natychmiast ktoś uznawał, że pewnie ten pas jedzie szybciej i już wykonywał gwałtowny manewr - czasem z kierunkowskazem, czasem bez, w końcu lepiej nie pokazywać przeciwnikom, jakie ma się zamiary.
A jeśli w którymś miejscu trwało właśnie wyprzedzanie TIR-ów, to zaraz na lewym pasie tworzył się korowód samochodów tak blisko jeden przy drugim, że aż dziwne, że nikt nikomu nie obskrobał zderzaka.
I tak całymi kilometrami. Jeden za drugim. Kilka metrów odstępu. Bez absolutnie żadnych szans na reakcję.
Chciałem tutaj wrzucić jakieś wyliczenia, z których wynikałoby, że przy takim odstępie kierowca nawet nie zdąży podjąć decyzji o wciśnięciu hamulca przed uderzeniem w samochód przed sobą, ale to nie ma sensu. Zamiast tego zrobię coś innego, trzymając się dokładnie tej samej lokalizacji.
3 dni temu - osiem rozwalonych samochodów i gigantyczne korki. Dwa auta wyhamowały, kolejne już nie i pyk. Zaraz potem ktoś inny zagapił się na wypadek, ktoś inny przyhamował i pyk - kolejne 5 aut.
Jakieś dwa tygodnie temu - ciężarówka zwolniła, osobówka nie ogarnęła i nie wyhamowała, pyk i dzwon. I monstrualne korki, które - o ile dobrze pamiętam - trwały do późnego wieczora.
Dwa tygodnie wcześniej - też brak odpowiedniej odległości (choć przy wyprzedzaniu, ale do tego też dojdziemy) i proszę bardzo - kolejny korek.
Połowa maja - też zbliżone powody.
Mógłbym linkować dalej, ale nie ma to większego sensu. Tak po prostu wygląda to blisko i bezpiecznie. Gdyby na takim obszarze co 2 tygodnie dochodziło do blokujących ruch wypadków elektrycznych hulajnóg, które wymagają interwencji policji i medyków, to prawdopodobnie już podnosiłyby się głosy, że należy ich zakazać, bo są zagrożeniem dla życia i utrudniają ruch. No ale to nie są elektryczne hulajnogi, więc po prostu uznajemy, że tak musi być.
Wybrałem przy tym tylko wypadki/kolizje, gdzie wspomniano o niezachowaniu odpowiedniej odległości jako powodzie zdarzenia - reszte pominąłem, chociaż pewnie przyczyny są podobne. To swoją drogą zabawne, że ludzie mają do dyspozycji 3 szerokie pasy, morze asfaltu, a i tak nie są w stanie jechać tak, żeby w kogoś nie przywalić i nie uwięzić setek kolejnych kierowców w sunących w ślimaczym tempie korkach.
„Ale przecież oni wyprzedzali!”
Tak, to jest pewna kulawość tego projektu. Podczas takiej jazdy, jak opisana wcześniej, teoretycznie każdy z jadących może sobie argumentować, że wszystko jest zgodne z przepisami, bo on przecież jest w trakcie manewru wyprzedzania. Jednego wielkiego i nieskończonego wyprzedzania, więc jego to wszystko nie dotyczy. Jak widać po policyjnych ocenach przyczyn wypadków - jednak niekoniecznie.
Problem w tym, że ten wyjątek jest słuszny, jeśli korzystać z niego prawidłowo (prawidłowo, a nie tak jak w przedostatnim podlinkowanym przypadku) i jak najbardziej powinien zostać zachowany w przepisach. Po prostu nie należy go nadużywać. Albo pisząc wprost - nie należy być dzbanem, to też nie jest takie strasznie trudne.
No i co z tym zrobić?
Od razu może zaznaczę dwie rzeczy (to chyba powinno być na początku). Po pierwsze - to nie jest relacja z jednego przejazdu, po którym zamknąłem samochód na podjeździe i poszedłem płakać do swojego pokoju. To raczej efekt zderzenia nowoprzepisowych oczekiwań z rzeczywistością, wymieszany z frustracją wynikającą z konieczności odstania swojego w korkach spowodowanych właśnie ignorowaniem przepisu, który jest tak głupio oczywisty, że nie powinien nawet zostać nigdzie zapisany.
Nie, absolutnie nie oczekiwałem, że wszyscy zaczną trzymać idealne 60 m odległości od siebie. Bardziej liczyłem na refleksję, że może jednak coś jest w tym utrzymaniu odstępu i te 5 czy 10 m to zdecydowanie za mało. Ale chyba nic z tego - może w innych regionach Polski jest lepiej (to jest właśnie ta druga sprawa - raczej poruszam się po Dolnym Śląsku), choć wątpię.
Co więc poradzić? Nie wiem i na szczęście nie muszę wiedzieć - jestem tutaj od narzekania. Ale gdyby ktoś mi kazał wymyślić jakieś rozwiązanie na szybko, to pewnie zakupiłbym kilka tysięcy żółtych skrzynek, postawił je w widocznych miejscach przy autostradach i drogach szybkiego ruchu, a potem ogłosił, że oto mamy nowy system pomiaru odległości i lada chwila zostanie uruchomiony.
Raz już zadziałało, więc dlaczego miałoby nie zadziałać i drugi? A przynajmniej udałoby się zyskać trochę czasu do momentu wynalezienia faktycznego rozwiązania problemu. Bo sam przepis i - he he - edukacja kierowców nic tutaj nie zmienia.