Od kilku dni wszyscy ekscytują się tym, że nadciąga koniec jazdy na zderzaku. Nic bardziej mylnego. Wszystko zostanie po staremu, tylko teraz będą na to przepisy.
Jazda na zderzaku nie jest miła, nie jest przyjemna, może być niebezpieczna, stanowi formę agresji drogowej. Pewnie każdy z nas się z nią spotkał podczas poruszania się drogą szybkiego ruchu. Jest to na tyle powszechne zjawisko, że pewnie niektórzy są w stanie wskazać jakie marki najczęściej popędzają innych użytkowników. Od kilku lat rząd obiecuje się tym zająć, już chwila, tylko momencik i będzie zrobione. Udało się dopiero 24 listopada tego roku. W przyjętym projekcie, który ma na celu poprawę bezpieczeństwa na drogach, znalazły się zapisy o pierwszeństwie pieszych, zrównano limity prędkości w terenie zabudowanym do 50 km/h przez cała dobę oraz wprowadzono obowiązek zachowania bezpiecznej odległości na drogach szybkiego ruchu. Ogłoszenie zmiany w przepisach zostało opatrzone odpowiednimi ilustracjami, na wypadek, gdyby ktoś miał problem z treścią pisaną.
Przyjrzyjmy się jak według Ministerstwa wygląda koniec jazdy na zderzaku
Projekt zmieniający ustawę prawo o ruchu drogowym wprowadza do tejże ustawy art. 19 ust. 3a, który będzie miał następującą treść:
Wszystko fajnie, ale już teraz w treści tego samego artykułu znajdziemy zapis, że kierujący pojazdem obowiązany jest utrzymywać odstęp niezbędny do uniknięcia zderzenia w razie hamowania lub zatrzymania się poprzedzającego pojazdu. Dodanie nowego przepisu, przypomina trochę dawanie na ofiarę, można dać co łaska, ale nie mniej niż x złotych. Po co w warunkach optymalnej widoczności, mam utrzymywać odstęp 60-metrowy na ekspresówce, czyli odległość równą ok. 13 długościom samochodów? Czy jeżeli skrócę dystans do 50 metrów (11 długości 4,5-metrowych, czyli sporych samochodów), to coś złego się stanie? Śmiem wątpić.
Żeby ogłosić koniec jazdy na zderzaku, trzeba umieć ocenić odległość
A jak to zrobić? Nie mam pojęcia. Ministerstwo też nie, ale udaje, że wie. Łatwo powiedzieć, że drodzy kierowcy, trzymajcie się 70 metrów od siebie na autostradzie, bo inaczej będzie mandat. Jak sprawdzić, czy odległość od pojazdu poprzedzającego to przepisowa połowa odległości, czy trochę mniej? Pomyślmy. Najłatwiej ocenić odległość za pomocą słupków pikietażowych, ale one mają jedną wadę. Oddalone są od siebie o 100 metrów. Sprawdziłyby się doskonale, gdyby na autostradzie, czy drodze szybkiego ruchu można byłoby jechać z prędkością 200 km/h. Pozostaje więc stara sprawdzona metoda na oko. Tylko oko bywa zawodne. Nie bez kozery mówi się, że na oko, to chłop w szpitalu umarł. Żeby naprawdę uczciwie utrzymywać bezpieczną odległość mój samochód musiałby mieć na wyposażeniu radar z funkcją podawania odległości od poprzedzającego pojazdu między zegarami/wyświetlaczami. Niestety na wyposażeniu samochodów obecnie produkowanych nie ma takich funkcji. Nawet adaptacyjne tempomaty nie działają z taką dokładnością.
Czy na Zachodzie już sobie poradzili?
Według ministerstwa – jak najbardziej. We Francji obowiązuj reguła dwóch sekund. Zgodnie z nią bezpieczna odległość to taka, jaką kierowca przejedzie w ciągu dwóch sekund. Najłatwiej wyliczyć ją poprzez podzielenie prędkości przez 1,8. Dla prędkości 50 km/h będzie to około 28 metrów, a dla 140 km/h około 78 metrów. Żeby sprawdzić, czy dystans jest zachowany, trzeba wybrać sobie punkt, który mija samochód poprzedzający nas, a następnie odliczać sekundy jakie upłyną do minięcia tego punktu przez nas. W Niemczech natomiast panuje zasada taka jak ma być w Polsce, czyli odległość to połowa prędkości. A jak to wygląda w samochodach? W Renault odległość od poprzedzającego pojazdu podawana jest w sekundach, nawet bez włączonego tempomatu. Volvo również pokazuje odległość w sekundach. W pozostałych markach kierowca zazwyczaj wybiera w ustawieniach trzy zakresy odległości: blisko, średnio i daleko. Nie ma możliwości sprawdzenia, czy takie ustawienie zmieści się w polskiej definicji bezpiecznej odległości na autostradzie. Dlatego najbezpieczniej ustawić daleko i denerwować się, że samochód przyhamowuje bez wyraźnego powodu.
Jazda na zderzaku jest dozwolona podczas manewru wyprzedzania
Projekt zakłada, że można zmniejszyć odległość podczas manewru wyprzedzania. I tu pojawia się wspaniałe pole do popisu dla polskich kierowców. Nic nie stoi na przeszkodzie tłumaczyć się w razie kontroli drogowej, że dlatego zbliżyliśmy się do poprzedzającego pojazdu, bo właśnie przeprowadzamy wyprzedzanie. Taki wyjątek w połączeniu z brakiem możliwości udowodnienia naruszenia przepisu będzie skutkować tym, że to prawo będzie martwe. Żeby sprawdzać odległość trzeba pokryć siecią kamer całość dróg ekspresowych i autostrad, najlepiej takich mierzących odległość. Tylko jak udowodnić kierowcy, że nie wyprzedzał? Poza tym jak informowaliśmy, państwo nie ma pieniędzy na egzekucję mandatów z tytułu przekroczenia prędkości, więc nie ma co liczyć na to, że będzie miało pieniądze na sprzęt do pomiaru odległości. A jeżeli dojdzie do ewentualnej kolizji zazwyczaj wina i tak jest przypisywana jest kierującemu z tyłu. Chyba, że będzie w stanie przekonywająco udowodnić, że nic nie mógł poradzić. Tak jak np. kierowca traktora, któremu drogę zajechał Mercedes.
W obecnie proponowanej wersji przepisów będzie to ładne prawo, ale martwe prawo.