Poniedziałkowy przegląd ofert: American Malaise
Czy znudziło mi się już Cinquecento? Nie. Ale jest taki problem...
Miałem kiedyś samochód amerykański z najlepszych czasów Malaise Era i byłem nim zachwycony. Sprzedałem go w 2011 r. i uznałem, że ten etap mam za sobą. Niestety, od kiedy kręcę różne motoryzacyjne filmy, miałem okazję parę razy przejechać się znowu amerykańskimi autami z lat 80. czy wczesnych 90. i choć mają one mnóstwo nieusuwalnych wad, to jednak gwarantują fantastyczny, niepowtarzalny klimat. I to uczucie, jak jedziesz sobie 30-40 mph, silnik robi blublublublu, i wcale nie czujesz potrzeby żeby jechać szybciej – w czasach gdy wszyscy się spieszą i przepychają, jest to coś wspaniałego. A przy tym jest też bezpieczniej, bo miękki jak puchowa kołdra samochód zachęca do przepisowej jazdy.
Zacząłem więc przeglądać ogłoszenia z amerykańskim szmelcem
I wydaje mi się, że przejrzałem je w ostatnich tygodniach na tyle dokładnie, że mogę zrobić przegląd ofert. A zatem zaczynamy. Kryteria: amerykańska marka, rok maksymalnie 1995, cena do 25 000 zł. Preferowany rodzaj nadwozia: sedan, ale niekoniecznie. Minimum 6 cylindrów, automat, obowiązkowo pasy z tyłu. Może być dwoje drzwi, ale lepiej żeby było więcej.
Listę otwiera Chevrolet Lumina 3.1 V6 za jedyne 1900 zł. Właściwie zamieszczam go tu tylko dlatego, że ma czerwone wnętrze. Poza tym jest po prostu gratem, o czym sprzedający uczciwie pisze. Rdza, patenty w mechanice, jeździ na słowo honoru i nie ma opłat. 500 zł albo na złom. Podobnie zachęcająco prezentuje się Chevrolet Monza za 3500 zł. Auto do odrestaurowania - wiadomo, nie widzę problemu, widzę większy problem z tym że na kierownicy rośnie chyba grzyb. No i nie jest to Monza, tylko Celebrity, co już zwiastuje ciekawą sytuację z dokumentami.
Co znaczy „perfekcyjny”? Podpowiedź: co innego niż „do naprawy”
Inny handlarz za Berettę w niezłym stanie, ale ubogiej wersji, żąda ponad 10 tys. zł. Ze smutkiem powiem, że nie warto się interesować tym wozem, ponieważ rywale są zbyt silni i nazywają się „Buick Park Avenue”. Są aż dwa egzemplarze tego wspaniałego sedana na sprzedaż: jeden za 8500, ze Szwajcarii (co za cudownie okropne kolory!), drugi jednokolorowy i zarejestrowany w Polsce za 9900 zł. Oferty zdecydowanie warte uwagi. Na ich tle mniejszy Skylark, także ze Szwajcarii, za 10 900 zł, wydaje się zupełnie nieatrakcyjny. Sprzedający napisał „perfekcyjny stan”, a potem zamieścił zdjęcie, na którym widać uszkodzenia przodu. Może trzeba mu wytłumaczyć że „perfekcyjny” znaczy trochę co innego niż mu się wydaje? Choć pewnie szkoda czasu.
Podobnie jak jeszcze bardziej szkoda czasu na Rivierę za 12 000 zł bez silnika i skrzyni biegów, czyli projekt do dokończenia. Należy ten projekt czym prędzej dokończyć wywożąc go na złom. I tak dochodzimy do 15 000 zł, za które ktoś oferuje kanciastego Buicka Skylarka – owszem fajny i ma dobry rocznik, ale nie ma body fillers (łączeń zderzaków z nadwoziem), a jazda bez tego to dramat i szybka korozja. Nie ma też zdjęć wnętrza. Chyba były, ale ktoś je skasował. Dla bardzo wymagających jest dwudrzwiowa Riviera, ale auto choć ma 25 lat, nie wygląda już na American Malaise, a na zwykły nowoczesny wóz.
Cadillac i Lincoln
Skoro doszliśmy już w okolice 15 000 zł, zobaczmy co można kupić w kwestii amerykańskich marek premium. Zaczniemy od Cadillaków, których wybór jest zadziwiająco duży i różnorodny. Tyle że większość aut ma napęd na przód, a niektóre również niezbyt udane silniki. Na przykład 4.1 V8 – równie niegodny polecenia co 4.6 V8 Northstar 32V. V8 w poprzek przegrzewa się i trafia go szlag, a wymiana uszczelki pod głowicą jest praktycznie niemożliwa. Nie przekonuje mnie też ten Seville, może i jest odpowiednio brzydki, ale nie wiem nawet jaki tam siedzi silnik (raczej nie Northstar) i wydaje się zaniedbany. Ceny rosną, jakość oferty nie, w tym Cadillacu za to wyrósł chyba grzyb. Silnik 4.9 V8 nie należy do tak kłopotliwych jak Northstar 4.6, ale opis w rodzaju „silnik się nie tłucze, stan dobry, a nawet bardzo dobry” powoduje, że rzucam się do ucieczki w przeciwnym kierunku. 16 tysięcy kosztuje Seville w stanie znośnym, importowane z Hiszpanii – wisi już bardzo długo.
No i tak naprawdę lądujemy z Cadillakiem Fleetwoodem z napędem na tył i 5.7 V8 z serii LT – za 22 000 zł wydaje się być śmiesznie tani w stosunku do wygórowanych cen za wersje FWD. Jeszcze niedawno za 22 900 zł był dostępny złoty Buick Roadmaster (ta sama buda i silnik), ale już go nie ma. Tyle że taki Cadillac jest potworem, który pali 25/100 i o ile mnie zupełnie nie przeszkadza jak auto pali 12-13/100, to 25/100 to już mi przeszkadza. Czy ja znam jakichś gazowników?
Jeśli chodzi o Lincolny, to właściwie ich nie ma. Ten jest nawet fajny, ale uszkodzony. Za te pieniądze oczekiwałem auta jeżdżącego, a nie zepsutego, ale może się nie znam. Nie widzę w nim żadnego youngtimerstwa ani potencjału na ciekawego klasyka – to przednionapędowy sedan bez ramy. 19 500 zł kupuje nam gigantycznego Continentala do remontu blacharskiego – czarno to widzę. Fajny jest ten, ale za drogi. DUŻO za drogi.
Dziwne marki
Jest jeden Pontiac – Bonneville za 20 tys. zł. Na moje laickie oko wart 5. Jest też drugi: Firebird za 16 900 zł. Stop! Ma manualną skrzynię biegów. Odpada. Są dwa Oldsmobile – ten jest naprawdę fajny i nie kosztuje milionów – a ten drugi, dwudrzwiowy, byłby jakieś 100 tys. razy atrakcyjniejszy, gdyby miał oryginalną kierownicę. Bardzo blisko podium byłby ten Plymouth Voyager, chociaż nie jest sedanem, gdyby miał pasy bezpieczeństwa z tyłu. A nie ma, no to trudno. Niestety nie ma obecnie na sprzedaż żadnego Mercury'ego, który pasowałby do zadanych kryteriów. Jest za to MERKUR, i to Scorpio. I co z tego, skoro ma skrzynię biegów obsługiwaną za pomocą kończyny górnej. Oburzające.
Ford. Jest taka marka
Groszowe ceny mają późne Thunderbirdy. Przeważnie są też w fatalnym stanie. W tej budzie taki Thunderbird to jedno z najtańszych amerykańskich V8 w ogóle. Jest też nieco nowszy, zielony, nawet znośny. Cóż z tego, skoro nie ma opisu. Więcej informacji na temat auta udzielę telefonicznie, pisze sprzedający. Ale nie udzielił żadnych. Oj dobrze znam powody, dla których sprzedający nie chcą niczego publicznie podawać na piśmie. I naprawdę nie jest to brak czasu na pisanie opisu.
Jest jeszcze taki Ford. Genialny, ale drogi. I mało użyteczny na co dzień.
Rozwiązanie oczywiste
W tej sytuacji rozwiązanie jest właściwie oczywiste. Nazywa się ono Chevrolet Caprice i ma nadal rozsądne ceny. Nadal nie sprzedał się ten z 7,5-litrowym V8, ale już go kiedyś tu linkowałem, więc pominę. Jest sporo innych, i sedanów, i kombi, i ceny nie przekraczają 20 tys. zł. Nie jest to szczyt finezji, ale idealnie odpowiada wyobrażeniom o autach amerykańskich. Jest po prostu wielki, bulgocze V-ósemką i bardzo dużo pali. Dokładnie tak, jak się tego spodziewamy szukając auta zza oceanu.
I proszę oferty, można strzelać nimi jak z karabinu na szkolnym korytarzu, i ratatata (pewnie szybko pójdzie! dobra cena), i łutututu (daje radę ale ten pierwszy fajniejszy), BENG! (ale wielkie kombi). Wiem, można byłoby w nieskończoność szukać gadżetów typu elektroniczne wnętrze z dotykowym panelem (jak w Buicku) albo jakichś wynalazków typu pompowane zawieszenia, automatyczne przełączanie świateł drogowych i inne gadżety dostępne w autach amerykańskich – ale tak naprawdę liczy się ten moment, kiedy wciskamy gaz spod świateł i auto dostojnie przyspiesza, wydając dźwięk otwierającej się bramy piekieł. A to że jest niezbyt piękne i średnio złożone do kupy, nie powinno nikomu przeszkadzać. I dlatego Caprice to najlepsze rozwiązanie.
Refleksja jest jednak smutna
Amerykańskie samochody tego rodzaju mają w Polsce znikomą grupę odbiorców i są zdecydowanie przeszacowane w stosunku do możliwości nabywczych tej grupy. Niektórzy żądają za nie cen, które powodują, że parskam śmiechem, aż z gęby wypadają mi haszbrałny z Waffle House. Auta ładne i ciekawe z pewnością szybko się sprzedadzą, inne będą wisieć miesiącami. Niestety poza miękkim zawieszeniem i bulgotaniem silnika te pojazdy nie oferują jakichś szczególnych zalet, więc ludzie poszukujący wygodnego, starego sedana idą po prostu kupić Mercedesa balerona. I znowu zostaję z myślą, że to wszystko nie ma sensu, bo nawet jak coś znajdę, to na pewno przepłacę, a potem nie będzie szło tego sprzedać. Znacznie łatwiej jest kupić (a potem sprzedać) coś bardziej w stylu SUV-a (Chevy Tahoe, Ford Bronco itp.), busa typu „salonka” albo po prostu Toyotę Camry. Dobrze, to idę szukać Camry... do zobaczenia w następnym przeglądzie ofert.