Niestosowny przegląd ofert część 3.: niespodziewany spadek
Nie jest to najlepszy moment na rozważanie zakupu samochodu używanego, ale czasem zdarzy się że gdzieś tam, daleko, zemrze mało znany krewny, a nam przysługuje część spadku po nim. Zapraszam więc na przegląd ofert.
Moja żona miała taką sytuację. Jej dziadek miał siostrę, która zmarła i ten dziadek po niej odziedziczył, nic nikomu nie mówiąc, a niewiele później zmarł sam. Potem nastąpiły korowody prawne, odpisy, wyroki, postanowienia i wizyty u notariusza, a na końcu się okazało że przedmiot spadku w międzyczasie zdążył stracić wartość niemal do zera, więc wydaliśmy go na obiad w restauracji. Ale przynajmniej dowiedzieliśmy się wiele o prawach dotyczących dziedziczenia.
Może jednak się zdarzyć tak, że w spadku dostaniemy np. 30 tys. zł. Trzydzieści tysięcy zeta to kawał forsy. I za to chcemy kupić sobie wóz. Wiecie jak jest, sytuacja nie należy do najweselszych, może nie dożyjemy przyszłego roku, więc trzeba zaszaleć i kupić coś totalnie bez sensu, ale za to fajnego. Takiego, żeby morda się cieszyła, póki jeszcze cieszyć się może. No to do dzieła.
Pomysł pierwszy: coś szybkiego
Wiadomo, to najłatwiejsze rozwiązanie. Ale żeby było szybkie i nie BMW, bo nie lubię BMW. Jak chcecie przegląd ofert BMW, to musicie poprosić jakiegoś innego redaktora. Myślałem może o Nissanie 200SX, ale oferty powodują tylko płacz i zgrzytanie zębów (np. „anglik” za 26 000 zł). A taka Supra? Silnik trochę dymi. Czyli jeszcze pracuje. Jak przestanie dymić, to będzie koniec. Ale taka Supra nie jest szybka. No dobrze, to coś innego. O wiem. Subaru Impreza. Nie jestem wielkim fanem tej marki, ale jest japońska, a to już dobrze. Znalazłem też coś ciekawego: GT pierwszej generacji z nadwoziem kombi i w bardzo ładnym kolorze, od prywatnego właściciela, ponoć doinwestowane. Myślę, że można byłoby dać temu autu szansę. Ktoś powie: ale te 211 czy tam 218 KM nie czynią z Imprezy szybkiego samochodu – ja powiem „to pojedź nią na 100% jej możliwości na dowolnym torze, jak jesteś taki mądry”. Na moje standardy jest to szybkie auto, jestem też względnie świadom jego potencjalnych słabości (rdza, żre olej, bywa podsterowne, centralny dyfer kiedyś się podda), ale jeśli kupi się ładny egzemplarz – i to sporo poniżej założonego budżetu – to na pewno będzie on źródłem wielu radości.
Pomysł drugi: polski klasyk
Tak, na serio. Rozważyłbym polskiego klasyka do 30 tys. zł pod jednym warunkiem: niech będzie ciekawy. Niech nie będzie kolejnym takim samym Fiatem 125p albo Warszawą sedanką. Niech coś go wyróżnia, najlepiej na pierwszy rzut oka. I tu bym spojrzał przychylnym okiem na milicyjnego Poloneza. Powód jest bardzo prosty: nie bardzo kocham Polonezy i równie chłodnymi uczuciami darzę służby porządkowe, zwłaszcza te z czasów PRL (powiedzmy, że to porachunki rodzinne). Minus z minusem dają plus (na szczęście nie Caro Plus), więc milicyjny Polonez wypada nieźle. Nie wiem dlaczego sprzedający pisze, że to Borewicz, skoro każde dziecko widzi że to akwarium.
Druga ciekawa oferta polskiego klasyka za mniej niż 30 tys. zł to Syrena. Syrena sama w sobie jest skandaliczna, ale jeszcze bardziej skandaliczna była jej pseudopraktyczna odmiana R20. Nie miała ani dużo miejsca, ani dużej ładowności. Ciągle się psuła i dużo paliła. Był to typowy produkt socjalistyczny, nastawiony na odbiorcę o niskich oczekiwaniach. Zaletą Syreny R20 było to, że była, bo nic innego nie było. Jeszcze w 2006 r. w sanatorium w Inowrocławiu ktoś sprzedawał z takiej Syreny watę cukrową.
Pomysł trzeci: coś dużego
No replacement for displacement, tak mówili Amerykanie przed dziesiątkami lat, produkując samochody o ogromnej pojemności skokowej, ale za to małej mocy. Potem okazało się, że turbo robi to samo, tylko lepiej. Ale wciąż trafiają się amerykańskie mastodonty w cenie do 30 tys. zł z ogromnym V8 i napędem na tył. Ich idealnym przedstawicielem jest Dodge Charger. Technicznie dzieli rozwiązania z Chryslerem 300C i trochę pożycza ich od Mercedesa z czasów gdy istniał nieudany mariaż Daimler-Chrysler. Na szczęście silnik jest już prawdziwie amerykański. Ma półkoliste komory spalania, rozrząd z wałkiem w kadłubie, osiem cylindrów i absurdalną na dzisiejsze czasy pojemność 5,7 l. Można się spierać, czy aby na pewno wnętrze nie urąga nieco europejskiemu poczuciu estetyki, ale lepiej się z tym po prostu pogodzić, odpalić V8 i słuchać jak bulgocze. Na przyciski i przełączniki przecież patrzeć nie trzeba, można obsługiwać je na ślepo. A najlepiej jeździć tym samochodem jak jest ciemno. I koniecznie przez tunel. Blublublublublub. I te sportowe wydechy. Dźwięk obudziłby umarłego. Może lepiej nie, bo wtedy trzeba będzie oddać spadek...
Pomysł czwarty: coś luksusowego
Za trzy dyszki można kupić najtańszy nowy samochód, ale to też idealna kwota, żeby poczuć luksus. Będzie to luksus nieco spłowiały, nieco udręczony, odrobinę złachany i leciutko przeterminowany – ale będzie. Po luksus należy udać się w kierunku marki Daimler. Ale nie tej niemieckiej, Daimler-Benz, tylko Anglo-Daimler, czyli ultraluksusowego oddziału Jaguara. Daimlerów ogólnie jest bardzo mało, a jeśli już się jakiś trafi, to przeważnie od konesera dla konesera. Trafiłem na ciekawą ofertę w autokomisie o nazwie PERFEKT (jak ten zespół). To Daimler Six z serii X300, czyli z silnikiem 6-cylindrowym. Ponoć ma LPG, ale próbuję tego nie zauważać i wmawiać sobie, że to nic nie szkodzi.
Nie należy mylić X300 z X308 (ten drugi ma owalne kierunkowskazy z przodu zamiast prostokątnych), bo X308 to już samochód z silnikiem V8, a prawdziwy angielski luksus ma sześć dużych cylindrów w rzędzie. W środku atakuje nas prawdziwa skóra z prawdziwego martwego zwierzęcia i prawdziwe drewno z prawdziwego ściętego drzewa. Nic tak nie pokazuje luksusu jak „mogłem pozwolić sobie, by dla potrzeb wożenia mojego tyłka ścięto drzewo i zabito dwie krowy”. Ktoś powie, że taki Jaguar jakościowo jest średni. To prawda, ale w tym zadaniu nie chodziło o niezawodność.
Pomysł piąty: there is no substitute
Zawsze toczę bekę z właścicieli Porsche, że „there is no substitute” oznacza „nie ma zamiennika”, i to jest to, co można zwykle usłyszeć od sprzedawców części, kiedy pytamy o jakieś „tajle” do „Porszaka”. A to oznacza, że zamiast 6000 zł za jakiś drobiazg, zapłacimy 24 000 zł. Nieważne, ważne że za niecałe trzy dyszki tysięcy można mieć Porsche. A jeśli można, to zasadniczo chyba trzeba. Oczywiście musimy poruszać się w zasięgu „złachane Cayenne albo bardzo ładne 924”, przy czym złachane Cayenne można natychmiast odrzucić, bo w tym przypadku radość z posiadania Porsche będzie taka, jak gdyby kupić sobie martwego konia wyścigowego. Ładna 924-ka już nie straci na wartości, a przy tym wygląda nadal znakomicie. Nie idzie poznać, że ma znacznie ponad 40 lat.
W oko wpadły mi dwie czerwone piękności. Jedna to typowa dla 924 wersja dwulitrowa, podobno po pełnej renowacji. Może być, ale bardziej spodobało mi się 924 S. Widzisz pan co tu pisze? S. Jak Sport. A wiesz pan co to znaczy? Ten stary gryps ma w tym przypadku S-tuprocentowe uzasadnienie, ponieważ 924 S w odróżnieniu od zwykłej 924-ki miało silnik o pojemności 2,5 litra i moc 150 KM zamiast 125. Szkoda, że państwo Sandra i Darek wystawiający ogłoszenie jako moc wpisali 250 KM. To oczywiście nieprawda. Podobnie jak nieprawdą jest moc 150 KM podana w pierwszym ogłoszeniu. Ciekawe co jeszcze rozmija się z rzeczywistością? Nie zakładajmy od razu najgorszego scenariusza. Ale martwi mnie ten brak briefu. Ciekawe, czego jeszcze brakuje? Kupno Porsche to z pewnością nie bułka z masłem...
Pomysł szósty: kamper
Nie muszę kochać kamperów, ale uwielbiam podróżowanie w nieznane (o ile to nieznane wcześniej sobie szczegółowo zaplanuję), więc nie mogłem tu pominąć kampera. Za 30 000 zł lub mniej łatwo nie będzie. W pierwszej kolejności trafiłem na T3 na zabytkowych tablicach. Wygląda trochę jak składowisko rzeczy o nieznanym przeznaczeniu, z których udało się ulepić samochód, więc chyba go odpuszczę i spojrzę na coś bardziej konwencjonalnego. Wśród tych kamperów wyróżniają się stare Transity i Ducato. Ich zabudowy są względnie podobne do siebie, wszystkie mają duże spanie na górze, stolik, kanapę, a nawet łazienkę. Łączy je też rozsądny rozmiar, który pozwoli wjechać czymś takim nawet do miasta. Oraz niska prędkość przelotowa przy akompaniamencie burczącego diesla. Niestety, ale od wszystkich campervanów z zabudową samodziałową coś mnie odrzuca. Wyglądają w środku jak pakamera dla robotników. Moim typem jest to Ducato, głównie za dźwignię biegów przy kierownicy. A i tak pewnie skończyłbym z czymś takim i nocowałbym w tanich motelach.
Pomysł siódmy: na przełaj
Nie mówimy o zmotach, ale o prawdziwie dobrych terenówkach. No tak, to będzie problem do 30 tys. zł. Kiedyś było można, dziś już wszystko co dobre, mocno podrożało. Na początek sprawdziłem Defendery. Są dwa: pierwszy ze Straży Granicznej wygląda jakby właśnie odbył szalony pościg przez las za przemytnikami maseczek higienicznych i papieru toaletowego. Drugi ze służb energetycznych to niestety blaszak, a nie cierpię blaszaków. Trudno, uwielbiam wygląd Defendera, ale to nie czyni z niego dobrej terenówki. Odwrotnie jest z Patrolem. Nie lubię Patrola, ani jego prymitywnego napędu 4x4, ani jego niezbyt udanych diesli, ale wszyscy twierdzą, że to naprawdę świetny wóz w teren. Ale wiecie jak jest, nikt nie kupi samochodu, który mu się nie podoba, niezależnie od jego realnych zalet.
Zdecydowanie podrożały Samuraie, ale nie warto chyba jeszcze płacić 20 tys. zł za małe Suzuki, zwłaszcza że o ile jest świetną terenówką, o tyle do tego terenu trzeba jeszcze często dojechać po asfalcie. A wtedy robi się już mniej śmiesznie. Gdyby nie ten okropny ryfel w środku, postawiłbym na coś takiego. Obiecująco wygląda też ten egzemplarz (choć chyba lakierowanie wyszło średnio). A ten ma idealne nadwozie typu van, pod maską zaś diesla. Nawet fajna konfiguracja w teren.
Pominąłem Łady Nivy, jako że są radykalnie tańsze niż 30 tys. zł i spojrzałem jeszcze kątem oka na Land Cruisery. Wiadomo – to najdroższe, co mogłem znaleźć. I proszę, jest coś ładnego. No już człowiek ma ochotę dzwonić, ale nie ma zdjęć wnętrza. To tak, jakby wystawić na sprzedaż mieszkanie i zrobić tylko zdjęcia budynku od zewnątrz oraz drzwi wejściowych.
Pomysł ósmy: roadster, ale nie MX-5
Dlaczego nie MX-5? Bo jak sobie policzyłem w głowie, to znam z 10 osób, które mają ten wóz. Albo 11. Może nawet 12, ale chyba jedna sprzedała drugiej. Nieważne. W każdym razie nie spełnia to kryteriów samochodu, który zwraca uwagę. Dlatego trzeba znaleźć jakiegoś innego roadstera. Jakiego? Nie wiem, żaden mi się nie podoba. W ostateczności, po długich rozważaniach mogę wziąć pod uwagę coś takiego. Tyle że coś takiego, tzn. MG Midgeta, to ja sobie mogę pooglądać z zewnątrz, bo do środka się nie zmieszczę. Z tego samego powodu muszę odrzucić Daihatsu Copen (i tak nie ma żadnych rozsądnych ofert) i Smarta Roadstera (niby fajnie, ale z tym B1 to jakiś przypał może być). Nie chcecie chyba powiedzieć, że powinienem kupić sobie BMW Z3? Nie, nie, nie. Wiem, że to świetny wóz, ale nie dam się namówić. O wiem co, skoro to i tak są pieniądze ze spadku i można je przepalić na coś kompletnie bezsensownego, to mam szalony pomysł. Nie przychodzi mi do głowy nic bardziej absurdalnego niż malutkie coupe-roadster z napędem na przód, niezbyt prestiżowej marki.
No i to tyle. Nie życzę Wam wcale, żebyście dostali spadek, bo to by znaczyło, że ktoś umarł. Ale pomyślcie sobie, że po Was też ktoś dostanie spadek. Zostawcie mu w spadku głupi samochód, z którym nie wiadomo co zrobić. To będzie coś.