Drako GTE jest kolejnym samochodem elektrycznym o ogromnej mocy. To już się robi nudne
Cztery silniki, moc większa niż w Boeingu 747 i niczym niewyróżniająca się stylistyka: takie są trendy w budowie kolejnych elektrycznych, superszybkich samochodów. Wpisuje się w nie także nowy Drako GTE.
Michał pisał już o aukcjach w Pebble Beach, ale oprócz pojazdów klasycznych, odbywają się tam też premiery nowych modeli. Tak stało się z Drako GTE - elektrycznym 4-drzwiowym coupe sedanem, stworzonym w Dolinie Krzemowej.
Auto może się podobać, ale nie jest przy tym charakterystyczne.
Nadwozie przypomina nieco hybrydę Tesli, Fiskera i Porsche Taycana. Przód auta ma - oczywiście - ogromne wloty powietrza w zderzaku, a także reflektory, na które najwidoczniej nie starczyło już budżetu, bo ich wizualne zalety kończą się na kształcie zewnętrznym. Poszczególne elementy świetlne po prostu są - swoją funkcję może i spełniają, ale głębszej myśli stylistycznej nie ma się co doszukiwać.
Tył jest odrobinę ciekawszy, choć przypomina coś rodem z gier komputerowych, może odrobinę wymieszanego z nową Toyotą Suprą. Ogółem jest więc w miarę ładnie, ale to wszystko, co można powiedzieć o wyglądzie pojazdu.
Jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, twórcy najbardziej chwalą się układem napędowym.
Ten w Drako GTE składa się z 4 silników elektrycznych, z których każdy oferuje 225 kW. Łącznie samochód ma nieco ponad 1200 KM i osiąga maksymalnie 332 km/h. Producent chwali się jednak przede wszystkim systemem wektorowania momentu obrotowego. Dopracowywany na Nordschleife układ jest podobno w stanie nawet ponad 1000 razy na sekundę sprawdzać, na które koło powinien puścić więcej momentu. A jest co dzielić - całkowity moment obrotowy sięga tu niebotycznych 8800 Nm (nie, nie przesadziłem z zerami).
Jest też inna ciekawostka: oprócz standardowej wersji, w ofercie znajdzie się wariant Track Edition. Porównanie specyfikacji zdradza, że jedyną różnicą jest w nim pakiet akumulatorów z lepszym systemem chłodzenia. Osiągi, hamulce, zawieszenie? Wszystko jest takie jak w bazowym GTE.
Drako GTE obrazuje wszystko to, co jest nie tak z nowymi, szybkimi autami elektrycznymi.
Póki mamy do czynienia ze zwykłymi modelami do codziennej jazdy - jak np. Nissanem Leaf czy Volkswagenem e-Golfem - wszystko jest OK. Mają one może niespecjalnie duży zasięg, ale poza tym to w dużej mierze normalne samochody, o osiągach porównywalnych z modelami spalinowymi. Paradoksalnie sprawia to, że są całkiem interesujące - przynajmniej dziś.
Po drugiej stronie skali stoi całe mnóstwo błyszczących, nowych, potwornie mocnych aut elektrycznych. 800 KM w samochodzie spalinowym to ogrom i potęga. W elektrycznym? Eeee, nuda, dajcie więcej. No i proszę, rodzą się potem różne potworki, które mają 1200 czy 1600 KM. Lotus pokazał elektryczny super-samochód o mocy 2000 KM. Najśmieszniejsze w tym jest to, że pod względem prędkości maksymalnej wszystkie te auta w pobitym polu zostawiłby standardowy McLaren F1 o mocy 627 KM, nie wspominając o bolidach w rodzaju Dauera 962 Le Mans (730 KM). Jasne, auta elektryczne są relatywnie ciężkie i mają rewelacyjne przyspieszenie, ale serio, czy potrzebujemy takich mocy? Skoro nie ma się gdzie rozpędzić do 400 km/h autem benzynowym, to dlaczego miałoby mi zależeć na sprincie do 300 km/h w 9 sekund?
Ale tak naprawdę, nawet nie chce mi się tego bardziej dogłębnie rozważać. Super-szybkie „elektryki” pojawiają się jak grzyby po deszczu - jest ich tyle i w większości są tak nudne, że już dawno temu straciłem rachubę, co, kto i gdzie robi. To nie ma sensu - tak czy owak większość ich producentów zniknie z rynku w ciągu najbliższych kilku lat i już nikt nie będzie o nich pamiętać. No chyba, że Tymon napisze o nich kiedyś książkę, ale wątpię w to - po co pisać o 500 niemal identycznych autach?