Czekałem na to, tak jak Wy czekacie co tydzień na Motoblender. No przynajmniej niektórzy, wiadomo że nie wszyscy przecież.
Czekałem na to, aż ktoś tego zabroni, tzn. zakaże naprawiać własny samochód we własnym garażu. Na szczęście nie w Polsce, a w Sacramento w Stanach Zjednoczonych. Wydawałoby się, że w tym Kraju Wolności można ogólnie robić co się chce, a kultura motoryzacyjna jest tak rozwinięta, że samodzielne dłubanie to wręcz sport narodowy. Nic bardziej mylnego – coraz częściej samodzielne dłubanie poza warsztatem kończy się mandatem. Rozumiem, że nie można rozkładać samochodu na kawałki na publicznym terenie. To całkiem logiczne. Ale ciekawe, jak władze Sacramento mają zamiar egzekwować zakaz napraw własnego samochodu we własnym garażu. Policja musiałaby regularnie przeszukiwać wszystkie garaże (mając nakaz przeszukania) i sprawdzać, czy ktoś akurat czegoś nie naprawia. Wybitna strata czasu, która w sumie do niczego by nie doprowadziła.
Ale skoro już wiemy, że własnego samochodu nie można naprawiać we własnym garażu, nadal nierozwiązana pozostaje kwestia, czy można naprawiać własny dom we własnym domu. Czy można postawić ściankę, wywiercić otwór, albo dokonać innych modyfikacji domu, czy też trzeba za każdym razem ów dom wieźć do domowarsztatu na serwis? Zobaczycie, tak też będzie.
Samochody płyną do Australii na statkach. Na tych statkach lęgną się robaki, w tym wyjątkowo szkodliwe pluskwiaki z gatunku Halyomorpha halys, które mogą powodować rozległe zniszczenia w uprawach rolnych. Nic więc dziwnego, że władze Australii każą zawracać statkom pełnym samochodów, płynąć z powrotem do Singapuru (popularny port załadunkowy transportów do Australii) i tam poddawać całą partię samochodów dodatkowemu odrobaczaniu. Niestety Halyomorpha halys już się rozeszła po świecie właśnie przez statki i Australia broni się jako ostatnia. Wystarczy, że Europejczycy zawlekli tam króliki. Koszt dekontaminacji jednego wozu to nawet 300 dolców, przy czym trzeba go rozładować i załadować ponownie. Firmy spedycyjne są zachwycone i zapowiadają pozew przeciwko Halyomorpha halys o poniesione straty. Robaki już szukają hajsu na prawników.
Japończycy wypożyczają auta, ale nimi nie jeżdżą
W Japonii jest tak mało prywatnej przestrzeni, że każdy jej metr kwadratowy jest na wagę złota. Nawet jeśli jest to samochód. Dlatego w Japonii pojawiło się ciekawe zjawisko: ludzie wypożyczają samochody, ale nie jeżdżą nimi nawet pół metra. Auto służy im do składowania rzeczy, albo do tego żeby się w nim zdrzemnąć, albo do tego żeby móc w spokoju coś zjeść, nie mając na głowie dziesięciu pyskatych współpracowników. Czasem odpalają silnik i puszczają klimę, żeby się schłodzić, ale nadal się donikąd nie wybierają. Niezłe, nie wpadłbym na to. Firmy od carsharingu są bardzo niezadowolone, bo zarabiają głównie na przejechanych kilometrach, ale nie mogą nic zrobić, bo żadne przepisy nie zobowiązują użytkownika wypożyczonego auta, żeby nim jeździł.
Czy prezes Volvo rzeczywiście chce wyprowadzić firmę ze Szwecji do bezpieczniejszego kraju?
Tak przynajmniej twierdzi serwis summit.news, problem w tym że autorem newsa jest znany prawicowy youtuber Paul Joseph Watson. Uwielbiam go oglądać, bo ma śmieszny akcent i dodatkowo śmiesznie się denerwuje na filmach, ale jego ogólną wiarygodność oceniam nisko, bo regularnie naciąga i nagina fakty pod własną ideologię oraz jawnie zaprzecza istnieniu globalnego ocieplenia. Rzekomym powodem chęci wyprowadzki Volvo ze Szwecji jest wzrost przestępczości zorganizowanej w Goteborgu mający związek z wojnami gangów imigranckich z Afryki i Bliskiego Wschodu. No cóż, akurat wzrost przestępczości w Szwecji jest faktem, podobnie jak duża liczba imigrantów, ale nie sądzę żeby Volvo miało zamiar się wyprowadzać z tego powodu. Wątpię też, żeby Hakan Samuelsson mieszkał na blokowisku zamieszkałym przez gangi dilerów narkotyków. Zapewne ten problem w ogóle go nie dotyczy.
W Nevadzie wykoleił się pociąg wiozący do Kalifornii nowe Jeepy Gladiatory
Przykro patrzeć na te wszystkie nowiutkie, porozbijane wozy. Tyle pracy poszło się zmarnować z powodu głupiego wypadku na pustyni, nawet nie wiadomo z jakiego powodu. Jedno natomiast jest pewne: jeśli do tej pory ktoś obawiał się, czy stelaż dachu nowego Gladiatora wytrzyma przy dachowaniu, to teraz już nie musi. Na zdjęciu z wypadku wyraźnie widać Gladiatora leżącego do góry kołami, dach nie wgiął się ani trochę, znakiem tego auto jest solidne. Przy okazji porozbijało się też trochę innych pickupów. Jestem pewien, że firma ubezpieczeniowa każe zniszczyć w całości wszystkie samochody, które mają choćby ryskę. Gorzej, podejrzewam że wszystkie auta z tego transportu pójdą na przemiał, nawet te, które nie ucierpiały. Lepiej bowiem dmuchać na zimne. A co, jeśli jakiś klient dojdzie do tego, że jego samochód był wieziony tym feralnym pociągiem i zacznie domagać się odszkodowania? Józef Stalin mówił: jest człowiek – jest problem. Nie ma człowieka – nie ma problemu. Firmy ubezpieczeniowe mówią: nie ma samochodu – nie ma problemu.
Amerykańscy dilerzy windują ceny Supry
Nowa Supra zaraz trafi do amerykańskich klientów. Na początek będzie to specjalna edycja 1500 aut pod nazwą Launch Edition z paroma ekstrasami w rodzaju czerwonych lusterek. Wyceniono ją oficjalnie na 55 250 dolców, ale nie przeszkadza to absolutnie dilerom żeby sprzedawać ją o wiele drożej. Popyt jest duży, klienci chętni do płacenia, więc czemu by nie zarobić? Jeden z dilerów poszedł na całość i wystawił nową Suprę za okrągłe sto tysięcy baksów. Czemu nie? W końcu kupuje ten samochód od importera i nie ma żadnej umowy w kwestii cen, więc może zarobić ile chce. A to, że ktoś ma zamiar mu tyle zapłacić, to już w całości jego zysk. Oczywiście taki diler ryzykuje, bo ten dwie ulice dalej może wystawi taką Suprę za 70 tys. baksów i zgarnie mu klientów, ale jak to mówią w Stanach, yes cannons slow market - tak działa wolny rynek.
Nowy izraelski startup zrobił genialną platformę dla samochodów elektrycznych
Producenci aut opracowują za miliardy modularne platformy dla nowych samochodów elektrycznych, a tu startup z Ziemi Świętej prezentuje rozwiązanie ostateczne w postaci platformy, która cała jest akumulatorem, a wszystkie potrzebne elementy zostały zamontowane w kołach. W kołach są silniki, hamulce i układ zawieszenia. Reszta to akumulator o zmiennym kształcie, gdzie jedyną stałą są mocowania kół. Wprawdzie nie wiem czy firma REE przewidziała, że samochody muszą mieć też układ kierowniczy, ale nie czepiajmy się.
Daniel Barel z REE twierdzi, że ta platforma zrewolucjonizuje budowę samochodów elektrycznych. Że „moduły kołowe” będzie można z łatwością wymieniać. Ponoć duże koncerny już się zainteresowały. Jeśli duże koncerny się czymś interesują, to na pewno nie po to, żeby to wykorzystać – raczej po to, żeby kupić prawa do tego rozwiązania i potem je zakopać. Dla mnie projekt REE jest absurdalny, ale mogę się nie znać. Z wizualizacji nie wynika jak to wszystko miałoby trzymać sztywność i zachowywać choć trochę bezpieczeństwa. Silniki w kołach będą małe i słabe. Mocowań nadwozia też nie widzę.
A ponieważ firma REE jest z Izraela, to przypomniał mi się stary dowcip. Staram się zawsze, żeby Motoblender miał 1100 słów, bo wtedy najlepiej się czyta. Z tym zdaniem jest ich 1098, więc mam jeszcze dwa słowa do dopisania. Sprzedam Opla.