Alpine A110 to mały supersamochód, którym da się jeździć nie tylko od święta
Obawiałem się, że Alpine zmęczy mnie i zdenerwuje swoją niepraktycznością. Okazało się jednak, że to bardzo przyjazny wóz, o ile ktoś lubi rzucać się w oczy. Można jeździć nim na co dzień - i to jak stylowo!
-Jest piękna. Naprawdę, wygląda jak milion dolarów! – usłyszałem, gdy pod całodobowym supermarketem siłowałem się ze zgrzewką wody i próbowałem zmieścić ją do malutkiego bagażnika z przodu. Chwilę później dwóch przechodniów pokazało mi uniesiony kciuk. Ktoś zrobił zdjęcie, gdy wyjeżdżałem z parkingu. Ludzie chyba naprawdę kochają Alpine A110.
Ja się bałem, że ją znienawidzę.
Wiem, wiem – jeszcze niedawno pisałem, że ją kocham. Gdy przetestowałem A110 na prezentacji dla dziennikarzy, byłem oczarowany. Jeździło mi się rewelacyjnie. Ale…
…co innego pojeździć takim samochodem przez kilka godzin, po trasie przygotowanej przez organizatorów. Co innego wziąć auto na tydzień i jeździć nim po prostu na co dzień. Parkować na krawężnikach, wjeżdżać do ciasnego garażu, omijać korki skrótami przez dziurawe ulice. W takich warunkach naprawdę spodziewałem się, że będę zmęczony tym francuskim wynalazkiem.
Na całe szczęście – pomyliłem się.
Na pierwsze zaskoczenie przyszedł czas już podczas wjazdu na parking podziemny w bloku, w którym mieszkam. Odkąd wiedziałem, że będę pisał test Alpine, zastanawiałem się, czy będę mógł tam się tam dostać, nie ryzykując przytarciem zderzaka od dołu. Myślałem, czy powinienem wjeżdżać pod kątem… a może tyłem? W końcu stwierdziłem, że zaryzykuje i wjadę normalnie, jak każdym innym, „zwykłym” wozem. Obyło się bez nieprzyjemnego zgrzytu i rys. Alpine zdało pierwszy egzamin!
Na drugi przyszedł czas następnego dnia rano. Musiałem pojechać załatwić coś w sąsiedniej dzielnicy. Nie da się tam dojechać inaczej niż przez wyjątkowo dziurawą ulicę. Za każdym razem, gdy tamtędy jadę, przeklinam w myślach drogowców do trzeciego pokolenia wstecz. Nawet z pokładu wielkiego SUV-a tamten fragment wydaje się po prostu nieznośny. Spodziewałem się więc, że w Alpine najpierw wypadną mi plomby z zębów, a później oczy z oczodołów. Jak było? Oczywiście zupełnie nieźle. Zawieszenie całkiem miękko i cicho resorowało. Szczerze mówiąc, w testowanym przeze mnie niedawno BMW 3 z M Pakietem było o wiele gorzej.
Takich sprawdzianów było w ciągu tygodnia jeszcze kilka.
Alpine poradziło sobie jeszcze między innymi ze wszystkimi napotkanymi progami zwalniającymi czy krawężnikami (wybieranymi oczywiście w granicach rozsądku). Nie zmęczyłem się nawet podczas wielokrotnego wsiadania i wysiadania z auta: mimo że auto jest bardzo niskie, ma jednak dość wąski próg, więc zajmowanie miejsca nie jest uciążliwe. Fotele? Świetne. Czułem się, jakbym się w nich urodził i wychował. Hałas w trasie? Do zniesienia.
Jeżeli chodzi o parkowanie, widoczność do tyłu… jest. To wcale nie takie oczywiste w wielu samochodach z silnikiem umieszczonym centralnie. Alpine A110 ma niewielką tylną szybkę i kamerę cofania. Przekazuje ona obraz w dość niestandardowy sposób. Mimo że na konsoli centralnej jest ekran dotykowy, widok z kamery wyświetla się w miejscu zegarów za kierownicą. Trzeba się do tego przyzwyczaić i uważać, by podczas manewrowania nie zasłonić sobie widoku ramionami kierownicy. Ale po kilku dniach wydaje się to już zupełnie naturalne.
Spalanie: wcale nie takie duże.
Podczas spokojnej jazdy po mieście (tak, tym wozem da się jeździć spokojnie!), Alpine A110 pali około 9 litrów na sto kilometrów. Szaleństwa w trybie Sport oznaczają wynik około 12 litrów. Całkiem rozsądnie jak na samochód sportowy…
To wszystko prowadzi do jednego wniosku: A110 da się używać na co dzień.
Nie wymaga to przy tym żadnych specjalnych wyrzeczeń – może prócz tych dotyczących ilości zabieranego ze sobą bagażu. Alpine ma co prawda aż dwa bagażniki – jeden z przodu, pod maską i drugi z tyłu, za silnikiem – ale żaden z nich nie jest specjalnie duży. Ten pierwszy mieści 100, a drugi 96 litrów. Wspomniana na początku tekstu zgrzewka wody wchodzi na styk. Zapakowanie się dwóch osób na wakacje nie będzie łatwe. Można zwijać ubrania w rulony albo zrezygnować z walizek na rzecz toreb foliowych. Podjeżdżając pod hotel w Alpine i tak będziecie wystarczająco stylowi, nawet z reklamówkami z Biedronki pod pachą.
Ale czy A110 daje też wystarczająco dużo radości z jazdy?
Jesteśmy już mniej więcej w połowie testu samochodu sportowego, a ja ciągle piszę o praktyczności i wygodzie. Gdzie miejsce na opisy wrażeń z jazdy, przyspieszenia wciskającego w fotel i dźwięku? Właśnie tutaj.
Zacznijmy od tego, że nic tak nie wpływa na doznania, jak centralnie umieszczony silnik. Świadomość, że tuż za plecami kierowcy drzemie jednostka, która w dodatku syczy, warczy i ryczy, jest niepowtarzalna. Nie dadzą jej żadne klasyczne sedany czy coupe z motorem z przodu – choćby miały 600 koni i dwanaście cylindrów.
Silnik z Alpine ma trochę mniej.
Dokładniej: 252 KM, cztery cylindry i tylko 1.8 litra pojemności. Ale to w niczym nie przeszkadza. A110 i tak wystrzela do 100 km/h w 4,5 s, strzelając przy tym rasowo z wydechu. Przyspiesza płynnie, jednostajnie i wbija w fotel nawet na autostradzie. Jeżeli wciśniemy wielki, czerwony przycisk na kierownicy i tym samym włączymy tryb Sport, dwusprzęgłowa skrzynia automatyczna zacznie działać na tyle ostro, że poczujemy, jakby ktoś dawał nam kopniaki w plecy. Albo w ich zupełnie dolną część.
Większy silnik? Po co?
Alpine jest wspaniałe wcale nie dlatego, że jest mocne. Urok tego samochodu tkwi w jego niskiej masie własnej (1080 kg, czyli tyle, ile waży słabsza Mazda MX-5) i doskonałym wyważeniu. Mimo dość krótkiego rozstawu osi, napędu na tył i centralnie umieszczonego silnika, A110 wcale nie jest narowiste. Owszem, przy ruszaniu z gazem w podłodze delikatnie „tańczy” tyłem… ale na zakrętach nie daje się wyprowadzić z równowagi. Choćby kierowca bardzo się starał, Alpine nadal zachowuje rezerwy przyczepności. Po kilku szybko pokonanych wirażach ma się wrażenie, że auto pyta kierowcę „Tylko na tyle cię stać?”. Próbujemy więc jeszcze raz… i sytuacja się powtarza. Można tak jeździć do końca paliwa w zbiorniku.
Wyświechtane hasło o „jedności z maszyną” tutaj naprawdę ma sens.
Układ kierowniczy i pozycja za kierownicą (uwaga: wysokość fotela można regulować tylko odkręcając go i przykręcając na nowo!) są po prostu rewelacyjne. Czuć wszystko, co dzieje się z samochodem, ale jednocześnie reakcje auta nie są przesadzone i zbyt ostre. Na prostej nie trzeba bez przerwy korygować toru jazdy, co zdarza się w podobnych wozach. No i Alpine ma wspomaganie… w odróżnieniu od konkurencyjnej Alfy Romeo 4C.
Jeżeli chodzi o skrzynię biegów, część purystów narzeka, że A110 nie można kupić z „manualem”. To byłoby rzeczywiście miłe, ale przedstawiciele Alpine tłumaczą, że chodziło nie tylko o koszty, ale i o masę całej konstrukcji. Oferowany w zamian dwusprzęgłowy „automat” jest dobry, choć dość często przeciąga biegi. W górach na pewno gwarantuje to stałą gotowość auta do przyspieszania za zakrętami. W mieście wymaga przyzwyczajenia i odpowiedniego operowania gazem. Czy to kłopot? Raczej nie. W razie czego, w pogotowiu czekają łopatki za kierownicą.
Oczywiście, na upartego można znaleźć kilka wad.
Centralny ekran jest po prostu kiepski, ma nieładne, nielogiczne menu i słabo reaguje na dotyk. Konsola środkowa rusza się po dotknięciu jej i lekko skrzypi. Panel klimatyzacji przeniesiono wprost z Clio. Kartę do otwierania drzwi też – i w dodatku nie postarano się nawet o żaden futerał ani logo.
Ale co z tego?
Alpine nie da się nie pokochać, jeżeli choć trochę lubi się samochody. Jest szybkie, rewelacyjnie wyważone i zwarte, a przy tym całkiem wygodne. W dodatku genialnie wygląda, nawiązuje stylistyką do lat 60. i… jest bezpretensjonalne. Niewiele samochodów sportowych budzi na ulicy taką sympatię, a nie zazdrość.
Główny problem Alpine nazywa się „Porsche 718 Cayman”.
Największy konkurent A110 (Alfa 4C jest jednak zbyt bezkompromisowa) nosi jeszcze bardziej prestiżowy znaczek. Owszem, z właścicieli Caymanów można żartować, że zabrakło im na 911 – ale Porsche ma swoją renomę, którą Alpine musi sobie jeszcze wyrobić. Cenowo bazowe 718 kosztuje podobnie, jest jednak szansa, że po latach lepiej będzie trzymać wartość. Można je kupić również z ręczną skrzynią biegów. Ma lepszy system multimedialny. Opinie na temat tego, co lepiej jeździ, są podzielone.
W kategorii „styl” głosuję jednak na Alpine.
Poza tym Caymana po angielsku rzeczywiście można określić jako „entry level 911”. Alpine to raczej „entry level supercar”. Daje bardziej… egzotyczne doznania. A ile trzeba za nie zapłacić?
Najtańsze A110 wyceniono na 238 600 zł. Tyle kosztuje wersja Pure, którą jeździłem i którą widzicie na zdjęciach. Przedstawiciele marki określają ją jako „prostą i lżejszą”. Droższa i cięższa jest odmiana Legende, która ma w standardzie np. system audio Focal (w Pure można go dokupić), 18-calowe felgi i skórzaną tapicerkę (może być brązowa). Taki samochód kosztuje 261 100 zł. Warto do tego dodać jeszcze ponad 8000 zł za klasyczny, niebieski lakier. Moim zdaniem wygląda o wiele lepiej niż biały.
To dość rozsądne ceny jak za taki samochód. Dla mnie oznaczają jednak sporo zbierania do skarbonki. Kupiłem ją sobie po pierwszej jeździe A110, a po tygodniowym teście mam jeszcze więcej determinacji do jej zapełnienia. Dziś dorzuciłem tam dwa złote. Zostało jeszcze tylko jakieś dwieście lat zbierania…