Strach sprzedawać auto używane. Rzeczoznawca napisze ci dowolną brednię
Po przeczytaniu opisu tej sytuacji straciłem ochotę na sprzedawanie jakichkolwiek samochodów używanych. Nabywczyni, która uszkodziła silnik po pół roku jazdy przychodzi do sprzedawcy z żądaniem zwrotu kosztów naprawy. Świat stoi na głowie.

Zakup samochodu używanego to niezwykle stresujące doznanie dla większości ludzi. Ja się już przyzwyczaiłem, ale nieraz widziałem te emocje towarzyszące zakupowi, to nerwowe sprawdzanie po kilka razy rzeczy całkiem nieistotnych i przegapianie oczywistych czerwonych flag. Przez lata to sprzedający byli na wygranej pozycji, ponieważ dzięki swojej wiedzy i możliwościom potrafili wcisnąć kupującym auta w tragicznym stanie, a potem wyprzeć się wszelkiej odpowiedzialności. Tak przecież dokładnie wyglądały giełdy samochodowe.
Od lat już sytuacja jest bardziej cywilizowana
Klienci nauczyli się jak sprawdzać auto używane, zarówno dzięki lepszym możliwościom diagnostyki, jak i dostępnym raportom o przeszłości samochodów. W końcu również zaczęła się urzeczywistniać odpowiedzialność sprzedających instytucjonalnych za wady ukryte – prywatny sprzedawca samochodu może nie mieć pojęcia o jego wadach i zasadniczo kupujesz to, co jest. Firma typu komis/autohandel już tak łatwo nie ma, bo uznaje się że właściciel posiada szeroką wiedzę w zakresie motoryzacji i wszystkie wady ukryte potrafi wychwycić. Dlatego pod pewnymi względami bezpieczniej jest kupować u sprawdzonego handlarza (to nie zawsze prawda, o czym pisaliśmy tutaj). Przynajmniej w razie poważnej wpadki nie będzie miał jak się wyprzeć odpowiedzialności. Ale w związku z tym w ostatnich latach przybyło klientów, którzy uznają, że kupując używane auto za 1/5 ceny najtańszego nowego samochodu również powinni otrzymać normalną gwarancję, taką jak przy zakupie bez przebiegu. I potem mamy takie kwiatki jak ten:

Co tu się w ogóle dzieje? Mój mózg nerwowo wierci się w głowie, próbując wypaść. Nabywczyni kupiła samochód używany za 55 tys. zł i eksploatowała go przez pół roku. Uznała, że skoro sprzedający prowadzi działalność gospodarczą, to na pewno jest niesłychanie wiarygodny i tym sposobem nie wymieniła nawet oleju po zakupie. Mocny początek, ale dalej jest jeszcze lepiej. Po pół roku silnik się zatarł. Opiłki w oleju, uszkodzone panewki i wał korbowy – ogólnie cała jednostka napędowa do remontu lub wymiany. Mechanik wycenił naprawę na 15 000 zł. Sporo, ale może silnik do tego modelu jest drogi.
Nic dziwnego, że sprzedający wyparł się odpowiedzialności
Tydzień, dwa po zakupie – to ewentualnie mogłaby być wada ukryta. Ale pół roku? Przez pół roku można śmiało przejechać 10-15 tys. km. Na takim dystansie mogło zdarzyć się wszystko. Wielokrotne zimne starty, przegrzewanie się silnika z powodu nadmiernego obciążenia, brak kontroli poziomu oleju czy płynu chłodzącego – każda z tych rzeczy mogła doprowadzić do zatarcia silnika. Po nieskutecznym pisemnym wezwaniu do zwrotu pieniędzy, właścicielka naprawiła samochód na własny koszt i... dalej domaga się zadośćuczynienia od sprzedającego. Trochę trudno mi wymyślić powód, dla którego sprzedawca miałby się na to zgodzić. Pół roku wcześniej usterki nie było, teraz się pojawiła i właściciel sam ją z własnej woli naprawił, a teraz szuka jelenia, który miałby za to zapłacić.
Ale nie to mnie w sumie bulwersuje
Wiadomo, że klienci tacy są, będą zmyślali, naciągali i domagali się niestworzonych rzeczy. Ale żeby rzeczoznawca samochodowy podpisał się pod opinią, że „usterka istniała w dniu zakupu auta”, to nie mieści się w głowie. Przez pół roku samochód jeździł z zatartym silnikiem i uszkodzonymi panewkami oraz wałem; to byłby chyba rekordowy wynik w skali świata, zwykle z taką usterką da się jechać maksymalnie kilka minut. Pan rzeczoznawca skutecznie działa na rzecz ośmieszenia swojego zawodu. Ciekawe jak doszedł do tego wniosku. Ustalmy dla łatwego przykładu, że doszło do najbardziej typowej awarii w najbardziej typowych silnikach VW: uszkodził się napęd pompy oleju, tzw. ołówek i pompa oleju przestała pompować, przez co doszło do zatarcia. W jaki sposób rzeczoznawca stwierdził, kiedy rzeczony ołówek zaczął być uszkodzony? Czy w dniu zakupu już wykazywał oznaki słabości, ale potem wróciły mu siły i działał niezawodnie jeszcze przez pół roku? Przecież to się nie trzyma kupy.
Mam nadzieję, że sprzedająca odpuści i ten kompromitujący spektakl się zakończy
Usterki się zdarzają, nie mamy na nie wpływu innego niż dbałość – a i to często nie pomaga. Niestety, jeśli można wynająć sobie rzeczoznawcę, który napisze to, co mu podyktujemy, to nie jest to żaden rzeczoznawca, tylko zwykły klakier.
zdjęcie główne: Pixabay.com - DokaRyan







































