Unia Europejska chce zabrać nam wolność, wpychając nas do elektrycznych pseudosamochodów
Antysamochodowa polityka Unii Europejskiej i promowanie tzw. „elektromobilności” sprawi, że ludzie nie będą mieli czym jeździć i jak się przemieszczać. Musimy się temu przeciwstawić!
Jedną z najbardziej gnębionych grup społecznych w Polsce są zmotoryzowani. Z jednej strony posiadaczy samochodów wykorzystuje rząd, utrzymując wysokie opodatkowanie paliw czy drastycznie podnosząc stawki mandatów. Z drugiej strony coraz więcej do powiedzenia mają lewicowi aktywiści, wypychający kierowców z miast. Ponadto Unia Europejska wprowadza zakaz sprzedaży nowych aut spalinowych od 2035 roku, wymaga ustanowienia podatku od rejestracji takich aut oraz nałożenia opłat za drogi ekspresowe.
Nie dość, że kierowcy muszą płacić za wszystko – za drogi, za parkowanie, za obowiązkowe ubezpieczenie pojazdu – to jeszcze muszą płacić za to z roku na rok coraz więcej. Traktuje się ich jak dojne krowy, podczas gdy większość osób jeździ samochodem, bo musi jakoś dojechać do pracy, żeby zarabiać na chleb i spłatę kredytu. Paliwo jest coraz droższe, a rząd cały czas obciąża je jeszcze podatkami.
Trudno nie wspomnieć też o nowych, absurdalnie wysokich mandatach, gdzie za najdrobniejsze wykroczenie otrzymuje się karę 1500 złotych i o fotoradarach, które chcą nas zmusić do tego, żebyśmy przemieszczali się z prędkością rowerzysty. Samochód nie powstał po to, żeby jechać nim wolno, bo wtedy można zasnąć. To chyba normalne, że na autostradzie czy drodze ekspresowej wciska się gaz, dzięki temu można o wiele szybciej dojechać na miejsce. Najgorsze tylko, że nie wszyscy to rozumieją i niektórzy wloką się lewym pasem 160 km/h. A ograniczenie do 50 km/h w obszarze zabudowanym? Dla kogo to jest? Z pieszych zrobiono ostatnio święte krowy, które mogą wyjść wszędzie i zawsze na jezdnię, a przecież fizyki się nie oszuka. Poza tym nikt nie jeździ 50 km/h, chyba że jakieś grzyby-działkowcy.
Ale najgorsze dopiero przed nami
Unia Europejska chce nam zabrać spalinowe samochody – nie tylko te nowe, ale też te używane, okładając je coraz większymi ograniczeniami. Już wkrótce spalinowym autem nie będzie można wjechać nigdzie, tylko jeździć nim od wsi do wsi, a wszyscy będą zmuszeni do przesiadki na autka na baterie. Takim elektrycznym samochodem w żadną trasę nie pojedziemy, a jeśli już, to będziemy go co 3 godziny ładować przez kolejne 3 godziny, przez co jedna podróż zajmie 3 razy dłużej niż normalnym samochodem spalinowym. O trwałości tych bateryjek to szkoda nawet wspominać, 30-letnie auta spalinowe jeżdżą normalnie po ulicy, a 10-letnie „elektryki” nadają się do wyrzucenia.
W dodatku w miastach nie ma ładowarek, albo są wiecznie zajęte, a zrobienie sobie gniazdka pod blokiem odpada, jeśli nie ma się własnego miejsca parkingowego. Unia wpycha nas do tych pseudosamochodów, bo chce mieć wszystkich ludzi pod kontrolą. Elektryczna to może być maszynka do golenia, a samochód potrzebuje dużego, mocnego silnika spalinowego. Jeśli się nie przeciwstawimy tej szalonej polityce unijnych eurokratów, to wszyscy skończymy w małych elektropuszkach, które ledwo dojadą do pracy bez ładowania, a o przyjemności z jazdy to już nawet nie wspominam.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Jeśli doczytaliście do tego miejsca, to pora na zwrot fabuły
Sporo z tego, co przeczytaliście powyżej, wyjąłem z deklaracji programowej pewnej mocno konserwatywnej partii. Ludzie uwielbiają to czytać w internecie. Zawsze kiedy coś takiego się napisze, zyskuje się tysiące lajków, komentarzy i ogólny poklask, że ktoś „miał odwagę powiedzieć prawdę”.
Problem w tym, że to wszystko bzdury, w dużej mierze dyskretnie wspierane przez koncerny paliwowe. Unia Europejska ma ogromny problem i to na wielu płaszczyznach, bo celem nadrzędnym jest zredukowanie emisji CO2. Bez zredukowania emisji CO2 prędzej czy później doprowadzimy się do samozagłady, co akurat nie będzie takie złe, bo może przyniesie (ocalałym) pewną naukę.
Póki co sytuacja jest taka, że Unia Europejska chciałaby obniżać emisję CO2 z transportu w Europie, ale ma problemy z trzech stron. Po pierwsze – od innych ogromnych emitentów CO2, jak Chiny czy Stany Zjednoczone, które niczego za bardzo obniżać nie zamierzają lub wykonują ruchy pozorowane, przez co opinia publiczna widzi, że „oni jakoś nie muszą, to dlaczego my musimy” i cała narracja się sypie. Po drugie – od użytkowników samochodów, którzy w żadnym razie nie chcą się pogodzić z tym, że spalinowy styl życia jest nie do utrzymania na dłuższą metę i szkodzi wszystkim. Po trzecie zaś – ze strony koncernów paliwowych, które chętnie lobbują za tym, że samochody które warczą i dymią są tymi właściwymi.
Stąd też Unia postawiła na względnie akceptowalne rozwiązanie przejściowe, jakim są samochody elektryczne
Przejściowe, bo w rzeczywistości wiadomo, że koncepcja indywidualnego transportu w postaci samochodu jest nie do obrony i nie do utrzymania. Indywidualna motoryzacja elektryczna również wymaga ogromnych ilości energii, której za bardzo nie mamy skąd pozyskać oraz w podobny sposób jak spalinowa niszczy środowisko, tyle że nie na etapie eksploatacji, a na etapie produkcji i utylizacji pojazdów. Nic indywidualnego poza rowerem i hulajnogą na dłuższą metę nie ma szans, a transport dalekobieżny mogą zrealizować tylko pociągi – nawet nie samoloty, bo te również emitują zbyt dużo CO2. Mówię o sytuacji, w której ewentualnie chcemy żyć na Ziemi dłużej niż najbliższe sto lat. Znaczy ja nie planuję, statystycznie zostało mi 31 lat życia.
Niestety, Unia ma też ten problem, że wybudowano ogromną i rozbudowaną infrastrukturę dostosowaną do indywidualnego transportu w postaci sieci autostrad, parkingów itp., oraz że w wielu miejscach miasta rozbudowano tak, że dojazd z części mieszkalnej do części biznesowo-przemysłowej wymaga użycia samochodu. Można powiedzieć, że ludzie w Unii, rozumiejący dlaczego to wszystko w obecnej postaci nie ma szans, są jak strażacy przychodzący na wesele i mówiący że jest zagrożenie pożarowe, i wszyscy muszą opuścić salę.
Oczywiście nikt nie chce wyjść i wszyscy dalej świetnie się bawią
Jak to wyjść? Ale przecież mamy wesele – i chlup w ten głupi dziób, i zabawa w pociąg, i jeszcze śledzik pod wódeczkę. Strażacy krzyczą, że jak nie wyjdziecie, to spłoniecie – e tam, kto by ich słuchał, psują tylko zabawę, weź jeszcze polej. Potem wszyscy duszą się czadem i umierają, ale przynajmniej postawili na swoim i bawili się do końca. Podobnie jest w tym przypadku: Unia Europejska musi przekonać ludzi, że muszą zrezygnować z czegoś co nazywają „dobrobytem” dla ogólnego, większego dobra. Jednak ludzie jako masa są niezdolni do takiego działania i każdy z nas, łącznie ze mną, pomyśli sobie „ale dlaczego ja mam rezygnować z samochodu, skoro bogaci nie zrezygnują, politycy nie zrezygnują, niech was szlag trafi! Unia zabiera mi wolność!”.
Ostatecznie to prawda, że Unia chce zabrać nam wolność
Z jednym się całkowicie zgadzam: wolność do energochłonnych indywidualnych podróży nie ma żadnego sensu. Jestem za tym, żeby podróżowanie było dużo trudniejsze i żeby ludzie żyli bardziej lokalnie. No ale to już moja prywatna opinia, a nie zarządzenie z Unii. Tymczasem na razie jest tak, że nawet gdybyśmy bardzo chcieli i całkowicie zgadzali się z unijnymi planami, to niewiele możemy zrobić. Nawet kupując samochód elektryczny ładujemy go prądem pochodzącym ze spalania węgla, a pozbywając się samochodu w ogóle skazujemy się na wykluczenie komunikacyjne. Chyba że mieszkamy w centrum dużego miasta, ale to znowuż wymaga bycia zamożnym i posiadania lub wynajmowania drogiej nieruchomości. I znowu wychodzi na to, że najlepiej po prostu być bogatym.