Warszawiacy nie wiedzą, czy Strefa Czystego Transportu w ogóle działa. Trudno się dziwić
Jak wynika z raportu jednej z fundacji, mieszkańcy Stolicy nie tylko nie kochają Strefy Czystego Transportu, ale i nie są zachwyceni tym, jak miasto komunikuje jej istnienie. O ile w ogóle o tym istnieniu wiedzą.

Strefa Czystego Transportu w Warszawie funkcjonuje od lipca 2024 roku. Funkcjonuje - czyli jeśli akurat nie jesteście objęci wyłączeniami (dotyczą one mieszkańców strefy, osób starszych itd.), nie możecie wjeżdżać do danego obszaru benzyniakiem sprzed roku 1997 (norma Euro 2) i dieslem starszym niż z 2005 r. (Euro 4). Od początku przyszłego roku wóz benzynowy będzie musiał spełniać normę Euro 3 lub być młodszy niż z roku 2000, a diesel: Euro 5 (maksymalnie rok 2009).
Tyle że ten przepis nie tętni życiem
Straż Miejska nie sprawdza aut wjeżdżających do strefy - a jeśli już, to robi to sporadycznie - i nie jestem przekonany, czy ktoś w ogóle od prawie 1,5 roku dostał mandat, zwłaszcza że nawet wozem niespełniającym wymogów można legalnie wjechać do SCT cztery razy w ciągu roku kalendarzowego. Trzeba by być wypatrzonym przez patrol pięć razy - i dopiero wtedy można by dostać mandat. Strefa więc istnieje, ale raczej na papierze.
Co na to mieszkańcy?
Fundacja Nowej Wspólnoty przeprowadziła badania dotyczące tego, co Warszawiacy myślą o SCT i o tym, jak miasto komunikowało i komunikuje tę sprawę. Fundacja przeprowadziła osiem spotkań z mieszkańcami Warszawy i okolic, w których wzięło udział 116 osób. Nie byli to eksperci ani aktywiści, a zwykli użytkownicy dróg. Wyjaśniano im zawiłości, pokazywano procesy tworzenia SCT i pytano o zdanie. Ideą było wysłuchiwanie, a nie pouczanie.
Co wyszło ze spotkań? Po pierwsze: ludzie nie wiedzą, że SCT w ogóle istnieje. Wiedzę o tym oceniono na 5,4… ale w dziesięciostopniowej skali. Poza tym, większość pytanych uważa, że Strefa została im „narzucona z góry”, bez faktycznego udziału mieszkańców w procesie decyzyjnym. W teorii władze miasta prowadziły trzy miesiące konsultacji społecznych i szeroką kampanię informacyjną. Konia z rzędem temu, kto realnie czegoś się z tego dowiedział albo miał szansę się wypowiedzieć.
Co za tym idzie, mieszkańcy deklarują, że nie mają poczucia sprawczości. Jak wynika z badania, na początku spotkań aż 73 proc. uczestników deklarowało, że czują wpływ na to, co dzieje się wokół nich. Po zakończeniu rozmów – już tylko 59 proc. Czyli, paradoksalnie, im lepiej poznawali proces wprowadzania strefy, tym mocniej odczuwali brak własnego głosu. Co jeszcze? Większość uczestników dialogów deklarowała, że dba o środowisko i rozumie potrzebę działań ograniczających emisje, ale nie utożsamiali strefy z szerszą polityką klimatyczną miasta.
SCT jest odbierana jako projekt „dla miasta”, a nie „dla ludzi”
Czyli: ludziom zostało coś narzucone, w formie zakazów. Teoretycznie mają z tego skorzystać, ale polityka informacyjna miasta jest na tyle słaba (albo nie ma jej wcale), że uznają, że tak naprawdę nic z tego nie będą mieć. A jakie jest podejście Polaków do zakazów - sami wiecie. Czasem to błogosławieństwo (np. gdy trzeba buntować się przeciwko zaborcy i chronić swój język i kulturę), a kiedy indziej wręcz przeciwnie (gdy gdzieś nie można parkować….).
Mój komentarz jest następujący: wyniki badania wcale mnie nie dziwią. Cała procedura wprowadzania SCT była zrobiona w taki sposób, że nie mogły wyjść inaczej. Być może kiedyś będzie to opisywane w książkach o komunikacji społecznej jako antyprzykład. Ale nie mam nic przeciwko temu, by Strefa dalej istniała raczej wirtualnie. Jako fan motoryzacji klasycznej - i niekoniecznie tej na żółtych blachach - nie jestem w stanie narzekać, że nikt nie wystawia mandatów.







































