Kończą się leasingi samochodów z programu Mój Elektryk. Zaczyna się festiwal kukułczych jaj
Klienci niechętnie je wykupują, leasingodawcy przyjmują je z licznymi zastrzeżeniami. Efektem będzie dużo tanich samochodów elektrycznych na rynku wtórnym. Pozostaje tylko się cieszyć.

Program Mój Elektryk wspierający zakup samochodu bezemisyjnego trwał w latach 2021-2025 i skorzystało z niego ok. 6000 osób, kupując głównie popularne auta marki Kia, VW czy Nissan. Większość dofinansowań udzielono dla tzw. ścieżki leasingowej, gdzie nabywca nie kupował całego samochodu na własność, tylko brał go w leasing na określony czas – najczęściej na 2 do 4 lat. Te lata właśnie się kończą, więc użytkownicy muszą podjąć decyzję: zwrócić czy wykupić?
Obstawiam, że popularniejsza będzie pierwsza wersja
Nie trzeba przeprowadzać dogłębnej analizy rynkowej, żeby zobaczyć że grupa zainteresowanych samochodem elektrycznym z drugiej ręki jest znikoma. Auta bezemisyjne stanowią obecnie jakieś 6 proc. sprzedaży w Polsce i mówimy tu o pojazdach fabrycznie nowych, gdzie klienci są odważniejsi, bo chroni ich gwarancja. W przypadku samochodu używanego mało kto chce zaryzykować cokolwiek elektrycznego, głównie ze względu na obawy o serwis i degradację akumulatora. Ponadto nabywcy aut nowych częściej mieszkają we własnych domach, a używanymi jeżdżą mieszkańcy bloków z PRL, którzy o własnym gniazdku do ładowania mogą tylko pomarzyć. Z tą łatwą do uzyskania wiedzą posiadacze aut elektrycznych zapewne podejmą decyzję o oddaniu auta na koniec leasingu.
Wtedy wejdzie rzeczoznawca z Dekra z linijką
Wczoraj rozmawiałem z człowiekiem, który niedawno oddawał samochód na prąd po zakończeniu okresu leasingu. Powiedział, że wszystko poszło dobrze – zmierzono rysy na nadwoziu za pomocą linijki i jeśli przekraczały długość określoną w tabeli, tj. długość 100 mm, szerokość 5 mm lub średnica okręgu 20 mm, to za każdą trzeba było dopłacić kilkaset złotych. Ostatecznie wyliczono mu 600 zł do dopłaty, co jest zupełnie znośną wartością. Dowiedział się jednak, że rekordziście wręczono fakturę na 40 tys. zł za uszkodzenia pojazdu, w szczególności te na podwoziu. Dobrą poradą dla osób zwracających samochód po leasingu jest wykonanie wcześniej wszystkich możliwych napraw z auto-casco, a jeśli mają pakiety serwisowe do wykorzystania – niech zlecą wymianę czego się da, żeby rzeczoznawca miał jak najmniej pracy przy dokumentowaniu. Podobno drobne ryski i przetarcia nie są problemem, ale np. plamy na tapicerce – już tak. Szczególnie bawi mnie, że niedopuszczalne przy zwrocie są wszelkie ślady korozji i obciążają one użytkownika. Moim zdaniem korozja przy aucie 3- czy 4-letnim powinna obciążać raczej producenta.
Najważniejsze, aby wyposażenie pojazdu było kompletne i zgodne z tym, które opuściło salon. Przebieg niższy od maksymalnego dopuszczalnego nie wpływa nijak pozytywnie na sytuację dla klienta.
A może jednak wykupić?
Tu nie ma reguły, wszystko zależy od marki pojazdu i funduszu leasingowego. Najczęściej jednak jest tak, że musimy zapłacić za nasz samochód o wiele więcej niż byłby wart na rynku wtórnym. Jeśli więc zdecydujemy się na wykup, to nie ma najmniejszego sensu go sprzedawać, należy go trzymać jak najdłużej to możliwe, minimalizując straty. I tak wyjdzie, że w ciągu tych 3 czy 4 lat najwięcej pieniędzy wydaliśmy na utratę wartości. Jeszcze 4 lata temu samochody elektryczne miały ceny zauważalnie wyższe niż spalinowe i dopłata tego nie niwelowała. Obecnie na rynku wtórnym ceny są właściwie takie same. Porównałem średnie wartości z ogłoszeń dla Golfa VIII generacji i elektrycznego ID.3. W każdym przypadku dla samochodów w wieku 3-4 lat to ok. 70-75 tys. zł. Nie ma raczej szans, żeby udało się sprzedać auto elektryczne za więcej niż wynosiła kwota wykupu, chyba że mieliśmy leasing z wykupem 1 procent. Ale i tak trzeba przygotować się na długotrwałe wystawianie ogłoszenia i męczących, niezdecydowanych klientów – oraz konkurencję w postaci innych osób będących w tej samej sytuacji, chcących pozbyć się 4-letniego auta elektrycznego na rzecz nowszego (niekoniecznie elektrycznego).
Czy to znaczy, że się nie opłacało?
Nie miało się opłacać klientowi, tylko korporacji, więc tu wszystko się zgadza. Natomiast nie brakuje osób, które twierdzą, że wskutek utraty wartości „elektryka” każde 100 km kosztowało ich 200 zł. Kto bogatemu zabroni? Z mojego punktu widzenia jako osoby kupującej wyłącznie samochody używane na własność i niekorzystającej nigdy z żadnych finansowań – jest to sytuacja idealna. Mojego wymarzonego „elektryka” w bazowej wersji znegocjuję do skandalicznej wartości i będę się nim woził bezemisyjnie, nie martwiąc się o żadne ryski na zderzaku czy plamy na fotelach.
zdjęcie główne: Pixabay.com - pezibear