W autach elektrycznych nie ma się co psuć? Oj ma. Wkrótce się o tym przekonacie
Pewnie i ja się o tym przekonam, jak w końcu kupię taniego, używanego „elektryka”. Nie chodzi wcale o trwałość akumulatora, ale o układ napędowy, który w zapewnieniach producentów miał być wieczny.

Samochód elektryczny jest prostszy niż spalinowy: prawda. Samochód elektryczny ma mniej ruchomych części niż spalinowy: też prawda. W związku z tym w samochodzie elektrycznym nie ma się co zepsuć: oj, jak bardzo nieprawda. W Europie jesteśmy dopiero na początku drogi pt. poważne usterki samochodów bezemisyjnych, a zepsuć się w nich może wiele rzeczy. Wygląda na to, że w niektórych przypadkach lepiej jest wybrać diesla...
Po pierwsze: upalasz auto elektryczne spod świateł? Będzie bolało
Ja wiem, że samochody elektryczne są szybkie w zupełnie niedostępny wcześniej sposób. Nie trzeba ani zmieniać biegów, ani polegać na sprawności skrzyni automatycznej. Samochód wbija w fotel od najniższych obrotów i tak trzyma, aż dojdzie do zadanej prędkości. Żadne supersamochody sprzed 10 lat nie są w stanie się równać z jakąś bardzo mocną Teslą. Ale niekontrolowane upalanie spod świateł i regularne wciskanie gazu do dechy ma swoją ciemną stronę w postaci przegrzewania się silników elektrycznych. Pracują one przy wysokim napięciu i podczas wciskania gazu w podłogę doznają wyjątkowo dużego obciążenia termicznego, musząc momentalnie wytworzyć bardzo dużo pracy. A później mamy: uszkodzone szczotki i przegrzane łożyska. Od temperatury uszkadza się też uszczelnienie wirnika. Gwiżdżące łożyska i wymieniane silniki w Teslach Model S to problem dobrze znany jej użytkownikom. Niektórzy jeżdżąc spokojnie przejeżdżają ponad 300 tys. km na jednym silniku, inni wskutek swojego stylu jazdy mają silnik do wymiany lub całkowitej rozbiórki po 60 tys. km. Mówimy o kosztach przekraczających znacznie 5000 zł. Na tym nie koniec, bo w starszych samochodach elektrycznych (z niechlubnym wskazaniem na Renault) poddają się przekładnie redukcyjne przenoszące moment obrotowy silnika na koła.
Po drugie: miałeś/aś drobną stłuczkę? Na pierwszy rzut oka wszystko działa, ale...
Dosyć delikatnym elementem jest oś silnika elektrycznego. Po uderzeniu może ona delikatnie się zgiąć, co doprowadzi do szybkiego uszkodzenia łożysk. Łatwo to przeoczyć po małym zdarzeniu drogowym, bo samochód przez jakiś czas będzie jeździł normalnie – nikt przecież nie patrzy na silnik podczas pracy, więc nie sposób zauważyć uszkodzenia w jego początkowej fazie. Ostateczny koszt naprawy też pójdzie w grube tysiące.
Lista się zapełnia. Awarie falowników i wbudowanych ładowarek też są nieuniknione
Użytkownicy samochodów elektrycznych koncernu Stellantis znają problem – nie da się naładować z prądu przemiennego, można ładować tylko prądem stałym z tzw. stacji szybkiego ładowania, a naprawa? No cóż, też nie z tych tańszych. Czasem daje się znaleźć część używaną za ok. 4000 zł, nowa jest trzy razy droższa. A falownik? Tu dla odmiany nieswojo mogą poczuć się właściciele Hyundaia Ioniqa czy Kii EV6. A te małe akumulatory 12 V służące do podtrzymania pracy elektroniki? Te dopiero się psują...
To nie znaczy, że te usterki są powszechne, to raczej oznacza że z roku na rok poznajemy coraz więcej elementów, które w samochodzie elektrycznym mogą ulec uszkodzeniu, a przy okazji dowiadujemy się, ile kosztuje ich naprawa. Wygląda na to, że w razie usterki silnika, przekładni, falownika czy ładowarki trzeba przygotować się na bardzo podobne wydatki jak w razie awarii turbosprężarki, dwumasowego koła zamachowego czy wtryskiwaczy w dieslu.
Czy to oznacza, że nie należy kupować samochodu elektrycznego?
Nie, absolutnie to tego nie oznacza. Przypominam tylko, że to nadal są maszyny, w dodatku poddawane istotnym obciążeniom podczas codziennej pracy i mają prawo się zepsuć tak jak każde inne urządzenie. Z czasem koszty usuwania usterek spadną i pojawi się wiele części używanych, zamienników i sprytnych patentów jak wydłużyć żywotność pojazdu. Na razie jednak jesteśmy na etapie, gdzie producenci zbierają dane o wszelkich zgłoszonych usterkach, żeby wiedzieć z czym będą mieli do czynienia w przyszłości przy okazji roszczeń gwarancyjnych. Okazuje się też, że budząca przerażenie degradacja akumulatora głównego wcale nie jest już głównym problemem „elektryków”.