Obejrzałem Lamborghini Huracana STO i już wiem, co kupują polscy milionerzy
Widziałem, jak Lamborghini Huracan STO wygląda na żywo, a dyrektor jedynego polskiego salonu marki opowiedział mi, jak nasz rynek wypada na tle reszty świata i czego nie da się zamówić za żadne skarby.
- W czasie pandemii nasze wyniki sprzedaży wcale się nie pogorszyły – powiedział mi Piotr Jędrach, dyrektor generalny Lamborghini i Bentleya na Polskę. Po chwili dodał, że koronawirus skomplikował trochę cały biznes, bo pojawiły się pewne problemy z produkcją samochodów i wydłużeniem czasu dostawy.
Cała ta rozmowa toczyła się w warszawskim salonie Lamborghini. Staliśmy przy najnowszym modelu marki: Huracanie STO. W ciągu dwudziestu czterech godzin od premiery, już siedmiu klientów z Polski powiedziało „poproszę, zamawiam”.
Lamborghini Huracan STO: co to jest?
STO (czyli Super Trofeo Omologata, jeśli ktoś chce poćwiczyć włoski) to wersja specjalna, powstała na bazie torowego Super Trofeo Evo. W odróżnieniu od Evo, STO ma jednak homologację drogową, tablice rejestracyjne i ekran z nawigacją i kamerą cofania.
Mimo zamkniętych siłowni, Huracan zrzucił trochę kilogramów w stosunku do „cywilnej” (a już lekkiej) odmiany Performante. Dokładniej: 43, do 1339 kg. Uzyskano to m.in. dzięki zastosowaniu włókna węglowego praktycznie wszędzie, gdzie się dało. Nawet przednia szyba jest lżejsza (choć ona akurat nie jest z karbonu – to byłoby trudne), a wewnętrzne klamki zastąpiono taśmą. Lamborghini Huracan STO wyróżnia się też przeprojektowanymi elementami poprawiającymi właściwości aerodynamiczne, skuteczniejszymi hamulcami i nowymi trybami jazdy. Z tyłu, pod maską: V10 o mocy 640 KM i momencie obrotowym 565 Nm. Wszystko po to, by urywać ułamki sekund na torze. Albo w drodze po bułki, choć do tego celu raczej są lepsze supersamochody.
Na żywo Huracan STO zaskakuje niezwykle lekkimi drzwiami i… brakiem dywaników. Walka o każdy gram zaszła daleko. Na szczęście, ostał się system podnoszenia przodu, bo bez niego przydatność w drodze po wspomniane pieczywo byłaby żadna. Jest też kamera, która służy teoretycznie do nagrywania okrążeń na torze, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wykorzystywać ją jako zwykły „dashcam” i tworzyć materiał do kolejnych odcinków „Stop Cham”.
To, czy niebiesko-pomarańczowe akcenty we wnętrzu są ładne, czy wręcz przeciwnie, to już kwestia gustu. Samochód może być skonfigurowany tak, jak sugeruje to fabryka (do wyboru: kilka zestawień, wszystkie kolorowe jak z kreskówki), ale można też zażyczyć sobie zupełnie inne lakiery i akcenty. O tym jeszcze opowiem.
To prawdopodobnie przedostatnia wersja Huracana
Zanim cykl życia modelu dobiegnie końca, a z Sant’Agata Bolognese wyjedzie następca, możemy spodziewać się jeszcze co najmniej jednej wersji tego auta. Oprócz różnych linii stylistycznych, były już cztery: podstawowa, Performante, Evo i właśnie STO. Czy kolejna odmiana też będzie brutalna, twarda i wyjątkowo opływowa? Tego nie wiadomo, choć gdyby dodać jeszcze odrobinę wspomnianych cech do STO, wyszłaby nam po prostu odmiana na tor. A taka już istnieje.
W takim razie, może nowy Huracan będzie luksusowy? Zobaczymy. Po drodze można spodziewać się też jakiejś odmiany obecnego Aventadora – choć nowy powoli nabiera kształtów i zachowa silnik V12. Lamborghini mają długie, jak na dzisiejsze czasy, rynkowe życie.
Co kupują polscy klienci?
Zapytałem Piotra Jędracha o to, jaki model Polacy wybierają najchętniej, choć domyślałem się odpowiedzi. Rzeczywiście: aż 50 proc. Lamborghini wyjeżdżających z tego salonu to takie, do których wygodnie się wsiada. Czyli mówimy o modelu Urus. Druga połowa dzieli się mniej więcej równo na Huracany i Aventadory. Czy Lamborghini planuje wpływać na nowe, rynkowe wody, czyli tworzyć wozy w nowych segmentach? Jak powiedział mi Piotr Jędrach, w tej chwili nie ma takich planów. To oznacza, że o dawnym, bardzo ładnym prototypie sedana Estoque należy na dobre zapomnieć. I nie trzeba bać się SUV-a mniejszego od Urusa, przynajmniej na razie.
W zeszłym roku sprzedano w Polsce 70 nowych Lamborghini
To stawia warszawski (i – jak do tej pory – jedyny w kraju) salon na dziesiątym miejscu na tzw. rynku EMEA. To określenie obejmuje Europę, Bliski Wschód i Afrykę. Warszawa przegrywa z Niemcami, Dubajem i Abu Zabi, ale wygrywa z Moskwą.
Interesowało mnie, czy – podobnie jak w przypadku marki z Maranello, której nazwy pewnie lepiej nie wymawiać w salonie Lamborghini – polscy klienci idą na całość i zamawiają bardzo bogato wyposażone egzemplarze.
Piotr Jędrach potwierdził: średnia wartość dodatków zamawianych przez kupujących znad Wisły jest wyższa niż na przykład na rynku niemieckim. Nie zdarzają się właściwie auta w „bazowych” specyfikacjach. Polacy chętnie korzystają też z możliwości indywidualizacji auta w ramach programu Ad Personam. Obejmuje on m.in. niestandardową gamę lakierów i tapicerek. Da się zamówić napisy na karoserii lub np. na progach, wyszywanie wzorów na fotelach albo praktycznie wszystko, na co wpadnie właściciel. No właśnie, gdzie marka stawia granice fantazji klienta?
„Granic właściwie nie ma”…
…powiedział Piotr Jędrach, ale później zaczął się chwilę zastanawiać. W kwestii koloru nie ma ograniczeń. Można wpaść do salonu w ulubionej koszuli i poprosić o karoserię albo fotele w tym samym odcieniu. Marka nie wpływa na gust klienta. Jeśli ktoś chciałby pomalować każdy element nadwozia innym lakierem – nie ma problemu.
Jest jednak pewne, dość zaskakujące, ograniczenie. Aby pokazać, o co chodzi, dyrektor zaprosił mnie, żebym spojrzał na Huracana z tyłu. Na klapie, pod ogromnym, regulowanym spojlerem, znajduje się srebrny napis „Lamborghini”. O ile wiele marek oferuje usuwanie znaczków lub ich malowanie na czarno, w przypadku tej firmy nazwa zawsze musi być srebrna. Choćby jej najlepszy klient chciał zapłacić najlepsze pieniądze za polakierowanie napisu, spotka się z odmową (chyba że zrobi to już na własną rękę). Nie da się też zdjąć znaczków. „Ten napis jest po prostu częścią DNA marki” – tłumaczy mój rozmówca.
Oprócz tego, granicą jest niebo…
…a także oczywiście zasobność portfela klienta. Lamborghini Huracan STO kosztuje co najmniej 1 800 000 zł i od tej kwoty dopiero zaczyna się zabawa z dodatkami, lakierami czy felgami. Im więcej opcji spoza katalogu, tym mocniej wydłuża się czas dostawy auta. Wyjściowo, to około dziesięciu miesięcy, choć w obecnych czasach możliwe są opóźnienia. Nawet najbogatsi muszą być cierpliwi.
Na koniec zapytałem Piotra Jędracha, czy doczekamy się kiedyś elektrycznego Lamborghini. „Jak na razie nie ma takich planów. Ale kto wie, co będzie kiedyś?” – odpowiedział. Wszystko jest możliwe. Tak czy inaczej, przyszłość marki w Polsce maluje się raczej w jasnych barwach, najlepiej takich z programu Ad Personam. Z roku na rok liczba milionerów w Polsce błyskawicznie rośnie.