Czterdzieści kilometrów na składaku, czyli próby życia bez samochodu w praktyce
Wycieczki rowerowe są super, ale niekoniecznie w postaci ponad 40 km na składaku. Warszawa była bardzo daleko, czyli jak zaznałem wykluczenia transportowego w praktyce.
Musiałem odwieźć samochód testowy. Ulica brzmiała znajomo, zawsze tam oddaję auta tej marki. Tyle że nie zgadzał się numer, więc zacząłem szukać o co chodzi i sprawdziłem, że nazwa ulicy jest ta sama, ale miejscowość – inna. Tak naprawdę jest to na wsi w środku niczego. Szybko sprawdziłem, który z kolegów z redakcji chętnie przyjedzie mnie odebrać z tego miejsca. Koledzy z redakcji szybko się wymiksowali, twierdząc że mają wieczór kawalerski (o 10.00 rano?), są na prezentacji lub zatruli się kiełbasą.
Przytomnie wsadziłem do samochodu rower typu składak
„Ale przyjedzie ktoś po pana?” zapytał pracownik serwisu, w którym oddawałem auto. „Nie przyjedzie”, odpowiedziałem, „muszę sobie jakoś poradzić”. Odpowiedzią było zdziwione spojrzenie. Czy można nie mieć samochodu, mieszkając w Januszowie, 40 km od stolicy? Móc można, ale nie jest to przyjemne doświadczenie. Była godzina 11:10.
Wsiadłem na składak i stwierdziłem, że tak się składa, że w okolicznym miasteczku jest stacja kolejowa. Pojadę tam i zaczekam na pociąg do Warszawy, a rower złożę i jakoś zmieszczę. Najpierw musiałem do tego miasteczka jednak dojechać. Droga, która tam prowadzi fragmentami ma pobocze, a fragmentami nie ma. Tam gdzie nie ma, jazda składakiem nie należy do przyjemności. Ale to tylko pięć kilometrów – i tak dobrze, że nie musiałem tego przejść. Gdybym nie miał roweru, pozostałyby mi tylko własne nogi, o żadnej komunikacji zbiorowej nie ma mowy.
Dojechałem do miasteczka, nazwijmy je Gratomin
To miasteczko nie wyglądało wcale źle. Były nowoczesne ronda, Lidl, Biedronka i co najmniej dwa kebaby. Ponoć nawet do Warszawy jeździ stąd jakiś bus czy autobus, ale nie wolno nim jeździć z rowerem, pozostał mi więc tylko pociąg. Sprawdziłem na telefonie rozkład i popędziłem na stację, tylko po to żeby zobaczyć znikający na horyzoncie ostatni wagon SKM-ki. Rozkład na telefonie to jedno, a ten prawdziwy to drugie, hehe. Bo przecież jest PANDEMIA. Ale przynajmniej przeczytałem na peronie, że wagony SKM mają miejsce na przewożenie rowerów i mógłbym na zupełnym legalu cisnąć ze składakiem. Gdybym zdążył na ten ucieknięty pociąg, to w stolicy byłbym gdzieś o 12:45. Nie tak źle.
Ale pociąg mi uciekł, a następny był za 2,5 godziny
Perspektywa siedzenia ponad 2 godzin w kebabie w Gratominie wydała mi się średnio kusząca. Sądziłem, że z tak niedalekich rubieży Podwarszawia to pociągi jeżdżą względnie często, ale przecież jest pan... no, sami wiecie. Uznałem, że szybciej dojadę do Warszawy składakiem. W końcu nie takie odległości się pokonywało rowerem z zawiasem w ramie.
Wdusiłem pedały do podłogi i popędziłem w stronę stolicy. Szybko przypomniałem sobie, że na wioskach rowerem to się jeździ po chodniku i wszyscy to rozumieją. Piesi podchodzą z wyrozumiałością, bo sami często jeżdżą na rowerach i wiedzą, że wjazd na św. jezdnię grozi srogą reprymendą od Kierowców.
Mniej więcej do połowy drogi między Gratominem a Jarkami wszystko szło doskonale, tzn. jechałem asfaltową drogą wzdłuż 4-pasmowej trasy i było idealnie. Nagle droga się skończyła. Jazda składakiem po ekspresówce odpada, więc sprawdziłem szybko trasę alternatywną na telefonie. Prowadziła przez las. Super, lubię lasy, dawaj lecimy. Z początku było bardzo dobrze, a potem zaczął się piach.
Nie chcesz jechać przez piach, mając w nogach już 15 km na składaku. Nie było oczywiście wyjścia, bo już w ten las wjechałem, więc powrót do Gratomina nie wchodził w grę. Przeklinając głośno (aż zwierzęta zatykały uszy) przebiłem się przez piachy, a potem droga zamieniła się w wąziutką, zarośniętą pokrzywami ścieżynkę. Z obu stron ścieżynki stała woda, a ja dzielnie pedałowałem przed siebie, myśląc o ludziach z Gratomina, którzy nie mają samochodu i nie zdążą na pociąg, bo sprawdzili rozkład w internecie, zamiast na stacji.
Nagle jednak droga polepszyła się
Zamieniła się w szeroką, kamienistą szutrówkę i wyjechałem w samych Jarkach. Bardzo przyjemnie się jechało przez osiedla domków w Jarkach, bo jak się jedzie na składaku to ludzie myślą że jesteś ich sąsiadem, i mówią ci „dzień dobry”. Wzruszający jest kontrast między nowoczesnymi domami jareckimi wybudowanymi przez zamożnych ludzi, którzy wynieśli się z miasta a posesjami należącymi do autochtonów. Momentami jest on wręcz szokujący, typu osiedle nowych segmencików w stylu amerykańskim sąsiaduje z domem wyglądającym jak zbudowany ze śmieci. Widocznie miasto Jarki ma taki właśnie styl.
W Jarkach wyjechałem na drogę główną prowadzącą do Warszawy. Tu też nie da się jechać jezdnią, auta jadą zbyt szybko i nie ma pobocza. Pozostaje chodnik, który raz jest z kostki, raz z dziurawego asfaltu, raz z płyt, a przez 100% czasu jest zastawiony przez idiotycznie zaparkowane samochody. Nie było łatwo, bo w pewnym momencie chodnik skończył się w ogóle i ostatnie 400 m przed Warszawą jedzie się po prostu po wyjeżdżonej gruntówce wzdłuż głównej trasy. Ktoś tu musi serio nie lubić rowerzystów.
I oto Warszawa, a właściwie ogromne centrum handlowe
Jadąc dalej w stronę centrum ogromną ulicą Gratomińską (nazwa pochodzi właśnie od miasta Gratomin, z którego nadjechałem) mogłem chwilami korzystać ze wspaniałej, szerokiej drogi rowerowej z gładziutkiego asfaltu, a czasem wręcz przeciwnie, droga znikała i pojawiały się koślawe płyty chodnikowe. I tak, jadąc cały czas prosto, dotarłem do placu Zamkowego, gdzie mogłem już udać się na jakieś wegańskie smakołyki na Krakowskim Przedmieściu.
36 kilometrów, 3 godziny jazdy
Tyle czasu potrzeba, żeby z Gratomina dostać się do centrum Warszawy bez samochodu. Można szybciej, jeśli akurat trafisz na wjazd pociągu na stację, ale to bardzo zawęża „okna czasowe” w jakie możesz się wpasować, tzn. możesz wtedy być w Warszawie o 12.30 albo o 15.30, ale raczej nie pomiędzy. Śmieszne, że pociąg z Gratomina jedzie do Warszawy godzinę z hakiem – gdybym czekał na kolejny na gratomińskiej stacji, to zamiast 3 godzin, całość zajęłaby mi 4. Równie śmieszne jest to, że dojazd rowerem z jednego miasta do drugiego wymaga kombinowania, wymyślania tras alternatywnych i grzęźnięcia w piachu w miejscu wyglądającym jak pierwotna, prasłowiańska puszcza. To naprawdę zabawa dla fanatyków roweryzmu. Być może do takich się zaliczam, zaliczając 40-kilometrową wycieczkę składakiem na jeden raz, a być może to dopiero początek i za dwa lata pojadę składakiem do Kopenhagi.