Samochodem elektrycznym w daleką podróż? Tak. Nowa elektryczna Skoda Enyaq Coupe wspomaga planowanie wyjazdów

Lokowanie produktu

Ładowanie samochodu elektrycznego to nie jest rzecz, o której trzeba specjalnie pamiętać, jeśli robimy to w domu. Podpięcie auta do ładowania to popołudniowy lub wieczorny nawyk, czynność, którą z czasem będziemy wykonywać mechanicznie i bez zbędnego myślenia. To podejście trzeba zmienić, gdy wyruszymy w trasę.

Samochodem elektrycznym w daleką podróż? Tak. Nowa elektryczna Skoda Enyaq Coupe wspomaga planowanie wyjazdów

Z domu możemy ruszyć samochodem naładowanym do pełna, ale czasami konieczne będzie uzupełnianie energii poza nim. Słabo rozwinięta infrastruktura ładowania może stawiać opór. Żeby podróż odbyć bezstresowo, trzeba będzie ją zaplanować, z uwzględnieniem miejsc, w których skorzystamy ze stacji ładowania.

Fot. Paweł Frenczak

Dobrze, jeśli nasz elektryczny samochód wspomoże nas w tym procesie i wykona pracę, którą musielibyśmy wykonać za pomocą wszechobecnych aplikacji. Zasięg naszego samochodu trzeba porównać z planem podróży i sprawdzić, kiedy należy uzupełnić zapasy energii. Trzeba poznać dostępne opcje i wybrać te, które nas najbardziej satysfakcjonują. Nowa elektryczna Skoda Enyaq Coupe ma narzędzia, które wspomogą planowanie podróży elektrycznym samochodem.

Na co zwrócić uwagę przy wyborze elektrycznego samochodu?

Jeśli nasze elektryczne auto ma często służyć do dalekich podróży, lepiej dobrze poznać jego możliwości. Sprawdzić, czy w systemie multimedialnym łatwo jest dotrzeć do informacji o stacjach ładowania i czy umożliwia on zaplanowanie podróży. Rozwiązania producentów różnią się od siebie i nie wszystkie auta ułatwiają w jednakowym stopniu planowanie ładowania z wykorzystaniem fabrycznej nawigacji. Ważne jest by znać moc wyszukiwanych stacji ładowania, odległość do nich i by auto samo podpowiedziało, gdzie najlepiej jest się naładować. Samochód sam powinien wskazać, jaki cel leży już poza jego zasięgiem. Wtedy możemy świadomie zaplanować podróż autem elektrycznym.

Fot. Paweł Frenczak

Elektryczna Skoda Enyaq Coupe — prognozowanie zasięgu

Samochody elektryczne zazwyczaj mają większy zasięg w mieście niż  poza nim, przy wyższych prędkościach podróży. Przy codziennej eksploatacji nie jest on tak ważny, gdyż każdego wieczora możemy uzupełnić go w garażu. Jeśli nim nie dysponujemy, to w wielu miastach łatwo jest znaleźć odpowiednią stację ładowania, lecz zasięgiem musimy przejąć się w trasie. Znajomość zasięgu samochodu w podróży to podstawa planowania.

Ważne jest więc, by samochód uczciwie go prognozował. Po wyjechaniu z miasta auto powinno dostosować prognozowany zasięg do obecnego, zazwyczaj wyższego zużycia energii. Elektryczna Skoda Enyaq Coupe jest w tym podobna do wersji spalinowych, podaje swój zasięg precyzyjnie, uwzględniając nasze ostatnie zużycie, a nie wielomiesięczną średnią.

Fot. Paweł Frenczak

Zawsze mamy dostęp do informacji o aktualnym stanie poziomu energii. Auto nie zaskoczy nas i zawsze wiemy, na ile kilometrów jazdy możemy jeszcze liczyć. Nie dość, że nie sprawi nieprzyjemnych niespodzianek, to jeszcze nauczy nas jak jeździć. Jeśli uważnie będziemy obserwować wskazania komputera pokładowego, zobaczymy, kiedy nasz styl i tempo jazdy negatywnie wpływają na zasięg auta.

Szybkość uzupełniania energii i jej magazyn

Pojemność akumulatorów to rzecz, którą powinniśmy brać pod uwagę przy wyborze elektrycznego auta, jeśli chcemy nim często podróżować. Elektryczna Skoda Enyaq Coupe występuje wyłącznie z zestawem akumulatorów o pojemności 82 kWh (brutto). Jej maksymalny zasięg to aż 552 km, co ułatwia planowanie podróży. Moc ładowania, jaką jest w stanie przyjąć samochód to 135 kW. Dzięki temu uzupełnienie energii od 5 do 80 proc. pojemności akumulatora może trwać około pół godziny. Przy takich parametrach, istotnie skraca się czas spędzany przy stacji ładowania. Bardzo często wystarczy trwające zaledwie kilkanaście minut ładowanie, by dojechać bez obaw do celu. Jedno ładowanie w trakcie długiej trasy da nam łączny zasięg na poziomie kilkuset kilometrów. Ilu dokładnie? To zależy od naszego stylu jazdy.

Fot. Paweł Frenczak

Jak zaplanować ładowanie samochodu elektrycznego w trasie?

Wszystko zależy od tego, z jaką prędkością planujemy się poruszać. Przepisowa i stała prędkość jazdy pozwoli nam przewidzieć postój i czas poświęcony na ładowanie. Planowanie ładowania nie wymaga siedzenia przed mapami i studiowania wspomagających je aplikacji. Jeśli wprowadzimy cel naszej podróży do fabrycznej nawigacji Skody, zasięg naszego pojazdu zostanie uwzględniony w kalkulacji trasy. Miejsce postoju zostanie nam zaproponowane na podstawie dostępnych na naszej trasie punktów ładowania. Stanie się tak, gdy nasz punkt docelowy jest położony poza prognozowanym zasięgiem auta. Prognoza zasięgu na podstawie zużycia energii również dokonuje się automatycznie. Dodatkowo możemy też przejrzeć listę punktów ładowania i samodzielne ją filtrować.

Trasa zostanie wyliczona tak, by uwzględnić najlepszą opcję ładowania oraz natężenie ruchu ulicznego. Zostaną też zaproponowane warianty przebiegu trasy. Będziemy mogli wybrać, czy chcemy dwukrotnie naładować się w trakcie kilkuminutowego postoju, czy wybrać jeden, ale dłuższy. Nie będziemy również zaskoczeni tym, ile pozostanie nam energii w akumulatorach po przyjeździe na miejsce. Ta wartość będzie nam podana.

Fot. Paweł Frenczak

Jeśli w podróży trafią się niespodzianki, na przykład w postaci robót drogowych, czy objazdów, nawigacja zareaguje. Zostanie zaproponowana nowa trasa, a droga zostanie przeliczona na nowo. Funkcje nawigacji pomogą obniżyć koszty ładowania i skrócić jego czas. System dokładnie podaje nam czas, kiedy zakończy się ładowanie do wskazanego przez nas poziomu. Możemy też kontrolować to zdalnie.

Inteligentne ładowanie z MySkoda

Nie musimy wszystkiego obsługiwać z samochodu. Dzięki aplikacji MySkoda i usłudze Skoda Connect możemy zarządzać procesem ładowania z poziomu naszego telefonu. Ustawimy tu maksymalny poziom, do jakiego ma ładować się samochód lub zablokujemy kabel. Można też zdalnie zakończyć proces ładowania, co może być istotne dla rodzin, które w trakcie ładowania postanowią zjeść posiłek.

Źródło: Skoda

Aplikacja pokazuje też aktualny poziom naładowania akumulatorów. Jest też opcja włączania klimatyzacji, czy podgrzewania foteli lub szyb, zależnie od potrzeb i pory roku. Wszystko to wydarzy się w trakcie ładowania, a my wyruszymy w podróż nagrzanym samochodem, nie tracąc energii na nagrzewanie samochodu w trasie.

Samochód wspiera kierowcę nie tylko przy ładowarce

Ładowanie to nie wszystko. Ważne jest też, jak elektryczny samochód wspiera kierowcę w czasie podróży. W standardzie dostaje się ciszę i funkcje takie jak Lane Assist, czy Front Assist. Zapobiegają niespodziewanej zmianie pasa na skutek zmęczenia i kontrolują odstęp od poprzedzającego pojazdu, by uruchomić funkcję awaryjnego hamowania.

Fot. Paweł Frenczak

Dostępny jest także Travel Assist, który przewiduje ograniczenia prędkości na drodze. Zareaguje na ograniczenia wynikające z przepisów, jak i te z ukształtowania drogi. Zbliżające się zakręty i skrzyżowania spowodują, że samochód dostosuje do nich prędkość. Z kolei reflektory Full LED Matrix sprawią, że nawet nocna podróż przebiegnie w komfortowej atmosferze. Rozsądne gospodarowanie zużyciem energii zgromadzonej w akumulatorach czyni podróż tańszą i mniej stresującą. Ważne są też szczegóły. Decydując się na elektryczną Skodę Enyaq Coupe otrzymamy kable do ładowania, które rozszerzą nasze możliwości ładowania.

Dalekie podróże elektrycznym samochodem są możliwe. Wystarczy dobrze wybrać samochód, który pomoże się do nich przygotować.

Fot. Paweł Frenczak
Lokowanie produktu
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-18T10:07:49+02:00
Aktualizacja: 2025-06-17T19:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-17T13:53:06+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T21:07:03+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T17:18:55+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T16:00:39+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T14:26:29+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T11:01:21+02:00
REKLAMA

Suzuki ma dublera dla Jimny. Z wyglądu jest nie do odróżnienia, ale nie próbuj jechać w teren

Mały crossover od Suzuki dostał kurację upodabniającą do Jimny. Model S-Presso produkowany przez Maruti otrzymał zestaw modyfikacji nadwozia na kształt uwielbianej, małej terenówki.

Suzuki ma dublera dla Jimny. Z wyglądu jest nie do odróżnienia, ale nie próbuj jechać w teren
REKLAMA

Suzuki S-Presso to mały crossover, produkowany przez indyjskiego partnera Suzuki - Maruti. Mimo bliskoznacznej nazwy, nie ma nic wspólnego z małym roadsterem Cappuccino z lat dziewięćdziesiątych. W Azji Południowej jest jednym z najchętniej kupowanych modeli, co poskutkowało wprowadzeniem go także na wybrane rynki Ameryki Łacińskiej czy Afryki. Jednak do Europy raczej nigdy nie trafi.

Korzystając z jego popularności, indonezyjska firma o nazwie GH Style postanowiła trochę pobawić się z wyglądem S-Presso, nadając mu stylizację inspirowaną uwielbianym samochodem terenowym od Suzuki - modelem Jimny.

REKLAMA

Front nadwozia dostał najwięcej zmian, gdyż oryginalne reflektory montowane w S-Presso, połączone czarną osłoną chłodnicy, zniknęły, ustępując miejsca okrągłym, umieszczonym w osłonie chłodnicy o kształcie identycznym do tej z Jimny. Uzupełnione je nowym zderzakiem z czarnym elementem, który zgrabnie mieści parę żółtych świateł przeciwmgielnych.

Z profilu można zauważyć czarne progi i nowy zestaw felg wykończonych na biało. Z tyłu zaś znajdzie się większy spojler i nowy czarny zderzak. Tylne światła i pokrywa bagażnika pozostają bez zmian.

Więcej o Suzuki przeczytasz tutaj:

REKLAMA

Standardowy S-Presso może się pochwalić dość wysokim prześwitem, dostosowanym do potrzeb rynków rozwijających się. Do tego GH Style dołożyło mu poszerzone nadkola zarówno z przodu, jak i z tyłu. Jednak z uwagi na napęd jedynie na przednie koła, o zabawach w terenie u boku prawdziwych Jimny właściciele S-Presso mogą co najwyżej pomarzyć.

Pod maską znajdzie się zaś niewielki, trzycylindrowy silniki o pojemności jednego litra, wytwarzający 67 KM 90 Nm momentu obrotowego. Może i niewiele, ale przy niskiej masie samochodu, wynoszącej nieco ponad 700 kg, powinno wystarczyć na sprawne poruszanie się po mieście. GH Style jeszcze nie pochwalił się ceną tego zestawu, lecz nie powinno być drogo - na podstawową wersję S-Presso w Indiach trzeba przeznaczyć zaledwie 4,26 lakh rupii (18,5 tys. zł).

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-01T10:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-05-30T17:26:48+02:00
Aktualizacja: 2025-05-30T15:20:47+02:00
Aktualizacja: 2025-05-30T12:30:14+02:00
Aktualizacja: 2025-05-29T18:39:54+02:00
Aktualizacja: 2025-05-29T18:06:33+02:00
Aktualizacja: 2025-05-29T17:09:13+02:00
Aktualizacja: 2025-05-29T12:31:37+02:00
Aktualizacja: 2025-05-29T12:12:21+02:00
Aktualizacja: 2025-05-29T11:09:44+02:00
Aktualizacja: 2025-05-28T16:46:59+02:00
Aktualizacja: 2025-05-28T14:11:19+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Subaru też miało swój model z silnikiem z tyłu. Ale potem stwierdziło, że na środku będzie lepiej

Subaru to nie tylko Impreza, Legacy czy Forester. Od lat sześćdziesiątych w jego japońskiej ofercie znajduje się model Sambar, który przez większość swojej historii miał taki sam układ napędowy, co słynne samochody przyspieszające bicie serca - Porsche 911 czy Skoda 105.

Subaru też miało swój model z silnikiem z tyłu. Ale potem stwierdziło, że na środku będzie lepiej
REKLAMA

Subaru to marka mająca przede wszystkim konotacje sportowe. Gdy ktoś wymawia tę nazwę, jako pierwsza do głowy przechodzi nam kultowa Impreza WRX, ale też coupe jak SVX czy BR-Z. Dopiero w dalszej kolejności pomyślimy o komfortowym Legacy czy SUV-ie Forester.

Tak się składa, że Subaru miało też model o tym samym układzie co uwielbiany samochód sportowy - Porsche 911. Jednakże model Sambar, o którym mowa, jest samochodem zupełnie innym niż legenda z Zuffenhausen, a nieporównywalnie bliżej mu do innego niemieckiego auta z tym układem napędu - Volkswagena T1.

REKLAMA

Subaru wprowadziło swój model Sambar w 1961 r. - był to drugi keitruck w historii Japonii, po samochodzie o przeuroczej nazwie Baby, stworzonym przez zapomnianą już markę Kurogane (wchłoniętą przez Nissana). Od strony technicznej opierał się na malutkim keicarze Subaru 360, od którego przejął m.in. podwozie z dwusuwowym silniczkiem chłodzonym powietrzem o mocy niecałych 18 KM, zaś nadwozie wersji zamkniętej było inspirowane włoskim Fiatem 600 Multipla. W ojczyźnie nazywano go kuchiburu, czyli „dolna warga”, od wyraźnego przetłoczenia u dołu przedniej części nadwozia.

Subaru Sambar I

Cechą wyróżniającą Sambara było umieszczenie silnika na tylnej osi - wówczas najmniejsze japońskie ciężarówki napędzał motor montowany między osiami, pod siedzeniami pasażerów. Napędzał on oczywiście koła tylne, choć w 1980 r. w ofercie modelu trzeciej generacji pojawiła się opcja napędu 4x4. Takie umieszczenie silnika miało ogromną zaletę w kontekście jego roli jako samochodu dostawczego - dociążał on tył, dzięki czemu nawet jadąc bez ładunku, leciutki keitruck mógł się poszczyć pewnym prowadzeniem, a także większą zdolnością pokonywania wzniesień. Zaś pasażerowie mogli podróżować w większym komforcie, dzięki znacznie niższemu poziomowi hałasu.

Subaru Sambar III

Jednak nowinki techniczne nie kończyły się na samym umieszczeniu jednostki napędowej w I generacji. Sambar był jak Mercedes klasy S wśród keitrucków - swoistym wyznacznikiem tego, co za parę lat będzie standardem i to inni będą musieli gonić Subaru. Czwarte pokolenie Sambara w 1987 r. zostało jednym z pierwszych japońskich pojazdów typu kei, w których zastosowano wentylowane tarcze hamulcowe z przodu. Natomiast Sambar V generacji był pierwszym keitruckiem dostępnym z silnikiem z czterema cylindrami w rzędzie, czy z opcjonalnym turbodoładowaniem, do których w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych dołączyła nawet wersja elektryczna. W tym samym modelu wprowadzono też lepiej wyposażone osobowe wersje Sambar Dias, a na fali japońskiej mody na retro do sprzedaży wprowadzono także wersję Sambar Dias Classic.

Subaru Sambar EV; z prawej strony Sambar Dias Classic EV

W 1999 r. wprowadzono VI generację Sambara. Miała ona silnik już niemal dwa razy większy niż oryginał z lat sześćdziesiątych i zbiornik paliwa o pojemności 40 l - największy w swojej klasie. Wciąż utrzymany był klasyczny układ z silnikiem z tyłu, lecz ten wyróżnik już wkrótce miał mieć swój koniec.

Subaru Sambar VI

Więcej o Subaru przeczytasz tutaj:

W 2009 r. wprowadzoną nową wersję odmiany Dias - porzuciła ona nazwę Sambar, ale za to otrzymała przydomek Wagon. Było to spowodowane znaczną zmianą w konstrukcji, gdyż... był to zupełnie inny samochód.

 class="wp-image-651674"
Subaru Dias Wagon

Do powstania Diasa Wagon Subaru nawet nie przyłożyło ręki. Nowy model był jedynie Daihatsu Atrai Wagon poddanym inżynierii znaczkowej. Wprowadzenie go było spowodowane inwestycjami Toyoty w koncern Fuji Heavy Industries, po którym auta typu kei skonstruowane przez Subaru zakończą swój żywot. Zastąpi je wariant oszczędnościowy, w postaci aut skonstruowanych przez należące do Toyoty Daihatsu. Po Diasie Wagon także dostawczy Sambar w wersji zamkniętej i pickup w 2012 r. doczekały się nowego modelu bazującego na roboczym odpowiedniku Daihatsu Atrai - modelu Hijet.

Subaru Sambar VII

Od 2014 r. do dziś produkowana jest ósma generacja Sambara/Diasa Wagon. Jednak ona także nie jest jedynie tworem Daihatsu z logo z Plejadami. Ta decyzja spowodowała spore spadki w sprzedaży, a także utyskiwania fanów dawnych Sambarów, domagających się powrotu układu z silnikiem z tyłu. Sambar może nie miał ani silnika bokser, ani żadnych osiągnięć w rajdach, lecz w Japonii jest uważany za jeden z najlepszych samochodów stworzonych przez Subaru.

REKLAMA

Dlatego też dzisiaj jest poszukiwanym autem, którego nawet najmłodsze odmiany są uważane za youngtimery. Przykładowo model z 2010 r. z przebiegiem 25 tys. km wystawiono na japońskim portalu ogłoszeniowym za cenę 2 mln jenów (52,7 tys. zł). Poza Japonią temat Sambara jest jednak praktycznie nieznany. Choć w latach 1984 - 1998 Sambar był eksportowany do Europy, także pod nazwami 700 (dostawcze), Libero, Domingo, Columbus, czy Sumo (osobowe), jednak nigdy nie zdobył popularności. W Polsce nigdy nie był oficjalnie sprzedawany.

Zdjęcie główne: Kredyt do wykorzystania na materiały dziennikarskie: Anton Pentegov / Shutterstock.com

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-05-22T18:19:23+02:00
Aktualizacja: 2025-05-22T16:37:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T14:09:09+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:54:22+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:14:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T09:03:38+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T15:50:19+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T10:45:10+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Ta marka zmienia zdanie i nie rezygnuje z silników spalinowych. Mimo że robi doskonałe wersje elektryczne

Mini planowało, by od roku 2030 oferować już tylko samochody elektryczne. Wzorem wielu innych firm, teraz zmienia zdanie. Nie jest to raczej powód do płaczu.

mini spalinowe 2030
REKLAMA

„Będziemy produkować wyłącznie auta elektryczne od roku XXXX” - takie zdania kilka lat temu ambitnie wygłaszali przedstawiciele ogromnej części marek motoryzacyjnych. Wtedy wydawało się, że cały świat niepowstrzymanie pędzi w kierunku pełnej elektryfikacji i że klienci będą marzyli o wozach na prąd. Wiemy już, że nie do końca tak jest.

REKLAMA

Zdanie zmieniły już m.in. Volvo czy Mercedes. Teraz przyszedł czas na Mini. Brytyjska firma pod niemieckim zarządem od 2021 roku planowała, by nabywcy aut wyprodukowanych po 2030 r. nie musieli już odwiedzać stacji benzynowych. Teraz w wywiadzie dla Automotive News, Michael Peyton, wiceprezes Mini na Amerykę przyznał, że strategia uległa zmianie.

„Nadal zmierzamy w kierunku całkowicie elektrycznej gamy, ale widzimy, że szczególnie dla Ameryki Północnej napędy spalinowe są nadal bardzo ważne - i tak zostanie w dającej się przewidzieć przyszłości. Tak więc zmieniliśmy trochę nasze podejście jako marki i zamierzamy budować ICE dłużej” - powiedział.

Silniki na benzynę nie zostaną porzucone - Mini ma nadal wydawać pieniądze na rozwój takiej technologii. Pojawią się także nowe modele. Wiceprezes nie wykluczył pojawienia się nowego, spalinowego crossovera, który na amerykańskim rynku zastępowałby nieoferowanego tam Acemana. Być może zobaczymy też jeszcze większe Mini (czyli Maxi, ha ha!) niż Countryman.

Czy zmiana strategii dotyczy także rynku europejskiego, czy tylko tego za Oceanem? Wygląda na to, że to tak zwany news globalny. W Europie też będziemy mogli dłużej jeździć pomrukującymi Mini. Z kolei BMW - czyli firma-matka Mini - nie chce żadnych zakazów, ale szacuje, że ponad 50 procent rocznych dostaw do 2030 roku będzie reprezentowanych przez samochody elektryczne. Stanie się tak jednak, według przedstawicieli marki, tylko wtedy, gdy „w tym momencie zostaną spełnione pewne warunki, takie jak kompleksowy rozwój infrastruktury ładowania”. Jak na razie, w 2024 roku udział pojazdów elektrycznych w światowych dostawach BMW Group (czyli BMW, Mini i Rolls-Royce) wynosił tylko 17,4 proc. To i tak znaczący wzrost w stosunku do 14,7 proc. rok wcześniej. Rok 2025 zaczął się dobrze dla „elektryków”.

REKLAMA

Ze wszystkich firm świata, akurat przy Mini nie płakałbym z powodu końca technologii spalinowej. Elektryczne napędy pasują do miejskich Mini doskonale, a takie wersje są idealnie zgodne z charakterem marki - czyli można nimi jeździć szybko i zwinnie. Ale dobrze, że będziemy mieli wybór.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-05-22T18:19:23+02:00
Aktualizacja: 2025-05-22T16:37:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T14:09:09+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:54:22+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:14:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T09:03:38+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T15:50:19+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T10:45:10+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Marketingowiec uznał swój żart za zabawny. Firma stwierdziła, że jednak Nio bardzo i go zwolniła

Chiny szybko uczą się od innych i dziś w wielu dziedzinach już wyprzedzają Europę czy Stany Zjednoczone. Jednak w jednej kwestii wciąż pozostają daleko w tyle - chodzi o bezczelność reklamową. Pewien marketingowiec Nio postanowił przesunąć tę granicę, ale posunął się zbyt daleko. Firma uznała, że takie metody promocji są nie do zaakceptowania i natychmiast go zwolniła.

Nio Onvo L60
REKLAMA

Cała afera rozpoczęła się od jednego zdania na ulotce promocyjnej, które nawiązywało do chińskiego Święta Qingming obchodzonego 4 kwietnia - odpowiednika naszego Święta Zmarłych. To szczególny czas, gdy Chińczycy odwiedzają groby bliskich, palą znicze i oddają hołd zmarłym w atmosferze zadumy i refleksji.

REKLAMA

Jak donosi portal sina.cn, menedżer odpowiedzialny za promocję Onvo, submarki Nio, stracił pracę po publikacji "nietaktownego materiału". Ulotka wywołała tak duże oburzenie, że do działu marketingu Nio wpłynął nawet anonimowy donos. Problemem okazało się hasło: "Wymień baterię na Qingming - odejdź, kiedy chcesz". Słowo "odejdź" (走) w tym kontekście zostało odebrane jako dwuznaczne, ponieważ w języku chińskim może oznaczać również "odejście z tego świata", szczególnie podczas święta poświęconego pamięci zmarłych.

Autor ulotki został zwolniony, a jego przełożony otrzymał oficjalne upomnienie. Sytuacja była tym bardziej niefortunna, że zbiegła się w czasie z głośnym przypadkiem tragicznego wypadku Xiaomi SU7, o którym pisaliśmy wcześniej. W Chinach trwała właśnie żywa dyskusja o bezpieczeństwie samochodów elektrycznych, a slogan kojarzący się ze śmiercią tylko podsycił falę krytyki.

REKLAMA

Sprawa pokazała, jak delikatną materią są kampanie marketingowe w specyficznym kontekście kulturowym, zwłaszcza gdy nawiązują do tak wrażliwych tematów jak pamięć o zmarłych. Nio, działając zdecydowanie, chciało pokazać, że nie akceptuje tego rodzaju kontrowersyjnych zabiegów promocyjnych. Moim zdaniem na wszystko przyjdzie czas - chińska motoryzacja nie będzie się wiecznie rozrastać w takim tempie. Przyjdzie czas stagnacji, zniesmaczenia i wtedy marketingowcy pójdą nie jeden a 100 kroków za daleko. Zobaczycie.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-05-22T18:19:23+02:00
Aktualizacja: 2025-05-22T16:37:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T14:09:09+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:54:22+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:14:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T09:03:38+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T15:50:19+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T10:45:10+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Miej się na baczności w drodze na Wielkanoc. To może być bardzo droga podróż

Policja rozpoczęła akcję „Bezpieczna Wielkanoc 2025”. W jej ramach policja planuje kontrole i częstego używania bloczka mandatowego.

bezpieczna wielkanoc
REKLAMA

Wizyta u cioci i wspólne spożycie jaj. Wyprawa do kościoła z koszyczkiem. Spacer po parku wraz z całą rodziną. Oto tylko część atrakcji, jakie czekają na nas w związku ze świętami Wielkiej Nocy. Z pewnością nie brakuje też takich, którzy nie będą kultywować żadnych jajeczno-barankowych tradycji i wybiorą się na weekend gdzieś za miasto.

REKLAMA

Ludzie wsiądą w auta - niektóre nie ruszane od wielu tygodni - i wybiorą się tam, gdzie potrzebują. Oznacza to oczywiście zwiększoną szansę na korki, a także na wypadki. Policja próbuje temu zapobiec - i stąd akcja „Bezpieczna Wielkanoc”, o której informuje na swojej stronie.

„Policjanci pełniący służbę w czasie świąt będą zwracać uwagę m.in. na stan trzeźwości i stan psychofizyczny kierujących oraz przestrzeganie przez nich ograniczeń prędkości. Sprawdzą również, czy kierowcy i pasażerowie podróżują w zapiętych pasach bezpieczeństwa, a dzieci przewożone są w fotelikach. Dodatkowo funkcjonariusze będą monitorować płynność ruchu na głównych trasach komunikacyjnych kraju” - podano.

Czas znowu zacytować policyjną witrynę: „Nad bezpieczeństwem uczestników ruchu drogowego czuwać będą również policyjne grupy SPEED, których głównym zadaniem jest przeciwdziałanie niebezpiecznym zachowaniom na drodze – w szczególności przekraczaniu dozwolonych limitów prędkości”. To oznacza, że warto powstrzymać dążenia związane z osiąganiem zawrotnych prędkości, bo można „na Zajączka” pozbyć się kilkunastu setek z portfela.

REKLAMA

Polcija przy okazji przypomina też o konieczności sprawdzenia obowiązkowego wyposażenia samochodu i o tym, by uważać na coraz częściej pojawiających się na chodnikach i drogach pieszych i rowerzystów. Ładna pogoda oznacza również początek sezonu motocyklowego. Warto sobie przypomnieć, że motocykle istnieją i że widać je gorzej niż auto osobowe. Trzeba uważać przy zmianie pasa albo podczas wyjeżdżania z podporządkowanej. A jeśli czytają nas motocykliści - jedźcie wolniej i dajcie kierowcom czas na reakcję. Wielu wypadków z udziałem jednośladów by nie było, gdyby ich kierowcy zdjęli… rękę z gazu. Poza tym: co z tego, że według przepisów winę będzie ponosił kierowca osobówki, skoro to motocyklista ma zdrowotnie więcej do stracenia?

Pamiętajcie, wsiadając do auta i wyruszając na Wielkanoc - wy na zmartwychwstanie raczej nie macie co liczyć…

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-05-22T18:19:23+02:00
Aktualizacja: 2025-05-22T16:37:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T14:09:09+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:54:22+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T10:14:08+02:00
Aktualizacja: 2025-05-21T09:03:38+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T15:50:19+02:00
Aktualizacja: 2025-05-20T10:45:10+02:00
REKLAMA
REKLAMA