REKLAMA

Rozpocząłem sezon rowerowy. Oto cztery zjawiska, które najbardziej utrudniają jazdę w mieście

A czasem nawet czynią ją niebezpieczną. Rower w mieście to równanie bez rozwiązania.

Rozpocząłem sezon rowerowy. Oto cztery zjawiska, które najbardziej utrudniają jazdę w mieście
REKLAMA
REKLAMA

To będzie wpis z perspektywy rowerzysty, więc jeśli już ktoś ma zamiar się oburzać, że „czemu nie piszę o tym co robią rowerzyści”, to odpowiem: z mojego punktu widzenia inni rowerzyści nie są przesadnym problemem. Pokonując wiele kilometrów rowerem po mieście spotykam się z zupełnie innymi utrudnieniami, sytuacjami konfliktowymi i niebezpiecznymi. W tym wpisie wymienię cztery z nich. Co więc najbardziej denerwuje, przeszkadza i grozi wywrotką podczas jazdy po Warszawie (i właściwie każdym innym dużym mieście)?

Numer jeden: piesi wchodzący na drogi rowerowe

Podczas przejazdu po Warszawie liczącego sobie 20 km, średnio 10-krotnie drę się UWAGA! ROWER! – ponieważ ludzie po prostu wchodzą na drogę rowerową bez patrzenia. Większość reaguje na to odsunięciem się, ale niekoniecznie. Mój ulubiony przypadek to przystanek przy ul. Belwederskiej, przy przebudowywanym skrzyżowaniu z Gagarina, na trasie budowy tramwaju do Wilanowa. Przystanek autobusowy od jezdni oddziela droga rowerowa, więc to oczywiste, że gdy podjeżdża autobus, pasażerowie gremialnie na nią wkraczają prosto pod rower. To jest akurat przykład idiotycznej organizacji ruchu, ale nawet tam, gdzie ta organizacja jest całkiem normalna, regularnie zdarza się, że piesi po prostu wchodzą bez cienia refleksji. Nawet jeśli widzą, że to droga rowerowa, domyślnie uznają że jest pusta i można przez nią przejść. Wiele razy wykonywałem rowerowy manewr łosia.

Proponowane rozwiązanie: nie mam, pozostaje się drzeć i dzwonić dzwonkiem – zwiększony ruch rowerowy latem sprawia, że piesi stają się ostatecznie nieco bardziej uważni.

Numer dwa: samochody wymuszające pierwszeństwo przy skręcie w prawo

To prawda, że przepisy są w tej materii nieco zagmatwane. Gdy przejeżdżam w poprzek ulicy przez przejazd rowerowy, nie mam pierwszeństwa przed samochodami. Uzyskuję je jednak przed pojazdami skręcającymi w prawo z tego samego kierunku, w którym jadę ja. Ten przepis jest powszechnie nieznany przez kierujących, w szczególności busami i samochodami typu przewóz osób (Prius, Corolla). Regularnie muszę hamować, mimo że mam zielone, bo boję się, że zostanę staranowany. Fajnie byłoby, gdyby zielone dla rowerów zapalało się odrobinę wcześniej niż dla samochodów, bo wtedy zdążyłbym wjechać na przejazd i zostałbym pewnie zauważony. Nie rozwiązuje to jednak sytuacji, gdzie wjeżdżam na przejazd, gdy zielone pali się już od dawna. Ta sytuacja zdarza się niezależnie od pory roku i oświetlenia.

Proponowane rozwiązanie: przy niektórych dużych skrzyżowaniach przydałyby się pasy rowerowe na jezdni, to ułatwiłoby zauważenie rowerzysty.

Numer trzy: całkowity brak infrastruktury rowerowej na ważnych ciągach komunikacyjnych

Niby te drogi rowerowe są, ale czasem jest ich za dużo w danym miejscu, a w innych dzielnicach nie ma ich nawet na lekarstwo. Dodatkowo Warszawa poprzecinana jest obwodnicami, wiaduktami i torami kolejowymi, które niesłychanie utrudniają wyznaczanie sobie trasy rowerowej. Pomijam konieczność noszenia roweru po schodach, jak przy rondzie Zesłańców Syberyjskich, bo z tym daję sobie radę. Ale nie ma absolutnie żadnej drogi rowerowej wzdłuż ulicy Hynka od Żwirki i Wigury aż po same Włochy, a skrzyżowanie z trasą S79 jest nieprzejezdne rowerem i wymaga noszenia go po schodach kilka razy. Podobnie jest przy dworcu kolejowym Warszawa-Salomea i w wielu innych miejscach, jak np. przy ulicy Puławskiej czy Waszyngtona. Nie mamy drogi rowerowej i co nam pan zrobi?

Dopóki można wyznaczać sobie drogę alternatywną po uliczkach osiedlowych, to jest idealnie, bo nieraz spotykam się z takim problemem: rower na małej ulicy nie denerwuje kierowców w ogóle. Rower na dużej arterii (pozbawionej drogi dla rowerów) wzbudza w nich wściekłość, mijanie na grubość gazetki osiedlowej i trąbienie. Dlatego nie raz i nie dwa wybieram alternatywne drogi przez osiedla, tłukąc się przez krawężniki i drogi z kostki Bauma lub trylinki, bo nie bardzo mam ochotę na konfrontację z kierowcami na sześciopasmowej ulicy bez drogi dla rowerów.

Proponowane rozwiązanie: wyjechać do Holandii

Ja zeskakujący z krawężnika przy Marynarskiej w Warszawie, fot. Pixabay.com

Numer cztery: nie ma co zrobić z rowerem

Nie mówię nawet o braku stojaków, no bo bez przesady, bez stojaka też się da – ale jest wiele miejsc, gdzie nie da się zostawić roweru nigdzie, bo nie ma go do czego przypiąć. A jeśli się da, to stoi w poprzek chodnika i przeszkadza. Nieraz miałem tak, że po dojechaniu do sklepu, baru czy urzędu kompletnie nie miałem co zrobić z rowerem. I tu powinni wpaść przedstawiciele ruchów miejskich i powiedzieć: to twoja decyzja co do wyboru środka transportu. Miasto nie ma obowiązku nikomu zapewniać miejsc do parkowania. Ja powiem: to prawda, ale gdybym miał parking rowerowy, pod wiatą i monitorowany za dwa zeta, to bym z niego chętnie skorzystał, zamiast przypinać się do drzewka na środku wyłysiałego trawnika.

REKLAMA

Proponowane rozwiązanie: miasto powinno budować parkingi. 

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA