Jak doszczętnie się spłukać, ale przeżyć wspaniałą przygodę? Kupić Peugeota 205 i pojechać nim do Mongolii. Taki jest mój plan na przyszłe lato i pierwszą część już zrealizowałem.
Pisałem ostatnio o tym, że graciarstwo jest jak narkotyk. Jeżdżenie starymi furami na drugi koniec świata to jego specyficzna, silnie działająca odmiana. Po podróży Polonezem do Stambułu w żadnym wypadku nie czułem się nasycony. Wręcz przeciwnie.
Jeszcze przed wyjazdem przekonałem swojego bardzo dobrego kolegę, że Mongol Rally w przyszłym roku to świetny plan. Polonez jeszcze nie ostygł po wycisku, który dostał, a już przeczesywaliśmy OLX w poszukiwaniu wozu, który będzie nurzał się w zieleni na przestworze suchego oceanu. W końcu jedziemy na wschód, tam muszą być jakieś stepy, niekoniecznie akermańskie.
Co to jest Mongol Rally?
Zanim opowiem o kupowaniu naszego Peugeota 205 i tym jak jeździ należy wam się kilka słów wytłumaczenia dokąd i dlaczego jedziemy. Mongol Rally to międzynarodowy rajd charytatywny, w którym mogą brać udział samochody z silnikami o maksymalnej pojemności 1.2. Zasada jest prosta - im gorsze auto, tym lepiej.
Rajd startuje gdzieś z Unii Europejskiej, ostatnio z Czech, a meta znajduje się w Ułan Ude. Tak, to Rosja, a nie Mongolia. Z różnych przyczyn organizacyjno formalnych meta musiała zostać przeniesiona trochę na północ od Ułan Bator. Nie ma żadnej wyznaczonej trasy, każda załoga sama decyduje którędy pojedzie.
Na czym polega element charytatywny? Trzeba zebrać tysiąc funtów na cele dobroczynne. Kasa ma pochodzić od darczyńców, nie od uczestników
Miała być Ibiza.
Skoro już wiecie na czym polega kretyński pomysł na przyszłe wakacje opowiem wam jak to się stało, że skończyliśmy z Peugeotem 205. Kupowanie go było jeszcze bardziej rasowe niż 309-tki. Założenia były podobne - auto za 2, może 3 tys. zł, im starsze i dziwniejsze tym lepiej. Silnik, zgodnie z zasadami rajdu, maksymalnie 1.2. Karoseria musi być zdrowa, nie będziemy się bawić w blacharkę.
Pierwszym przystankiem, na którym zatrzymał się autobus z napisem „kompletnie zepsute wakacje 2020” był Seat Ibiza pierwszej generacji za 2 tys. zł. Ładny, czerwony, ewidentnie malowany zgodnie z zasadą „taśma malarska jest dla miętkich”. Wyglądał na naprawdę zadbany egzemplarz, od dziadka co jeździł tylko do klubu emeryta na podryw. Zapowiadało się świetnie.
Wybrałem numer z ogłoszenia. Auto stało dobre 250 km od Warszawy, więc konieczna była odrobina pracy na słuchawce by nie jechać tak daleko kompletnie bez sensu. Odebrał zięć właściciela, który nic nie wiedział, o niczym nie decydował, tylko wystawił. Rewelacja, no to mamy pierwszą czerwoną flagę.
Gry wojenne.
Trudno, zadzwoniłem pod drugi numer z ogłoszenia. Bezpośrednio do właściciela. Odebrał starszy pan. Jak tylko powiedziałem, że w sprawie samochodu na sprzedaż senior przerwał mi zniecierpliwionym:
-ALE KTO DZWONI? KTO DZWONI?!
Trochę się zdziwiłem, ale przedstawiłem się jeszcze raz i już próbowałem zagaić rozmowę, kiedy starszy pan wypalił:
-NIE MA O CZYM GADAĆ, ZAREZERWOWANY JEST
Grzecznie zapytałem do kiedy, czy ktoś już wpłacił zaliczkę. Okazało się, że nikt nie dał dziadkowi żadnych pieniędzy, nic nie podpisał, tylko rzekomo zadzwonił, że zabierze w tym tygodniu (to był wtorek). Na pytanie kiedy będzie wiadomo, czy auto zostało sprzedane starszy pan nie był w stanie odpowiedzieć. Stwierdził, że zgubił numer do tego klienta. Świetna sprawa, nie wie czy i kiedy gość będzie, jak się nazywa, nie ma do niego telefonu, ale zaklepał mu auto. Ustaliłem, że zadzwonię ponownie w okolicach weekendu zapytać czy Ibiza jeszcze stoi.
Stawka większa niż życie grat.
Myślicie, że grzecznie zaczekałem? Nic z tych rzeczy. Nie ze mną te numery, Brunner. Postanowiłem użyć fortelu by obejść te gadki o mitycznym zdecydowanym kliencie. Następnego dnia spotkałem się z ojcem i pożyczyłem od niego telefon. Zadzwoniłem do gościa od Ibizy i nie dając mu chwili na zastanowienie wypaliłem:
-NO DZIEŃ DOBRY, JA MIAŁEM PO TĘ IBIZĘ PRZYJECHAĆ, UMÓWIENI BYLIŚMY, MOŻE BYĆ JUTRO?
W słuchawce było słychać chrząknięcie konsternacji. Doskonale, wziąłem go z zaskoczenia. Już czułem mrowienie zwiastujące zwycięstwo, kiedy dziadek użył swojej karty pułapki.
-NIE, PANIE, TO JUŻ NIEAKTUALNE, JA SIĘ WYCOFUJĘ!
Szlag. Chwilę potem zmienił wersję. Stwierdził, że rzekomo sprzedał, powiedział do widzenia i rozłączył się zanim cokolwiek odpowiedziałem. Pięknie. Coś wątpię w tą sprzedaż. Raczej zięć namawia dziadka na pozbycie się ukochanego auta, a on robi co może, by nikt go nie kupił, a zięć dał mu spokój. Szkoda, moja maskirowka była przecież doskonała.
Potężny syreniarz.
Kolejnym autem, które nas zainteresowało był biały Ford Escort czwartej generacji na czarnych blachach za 2,5 tys. zł. Wyglądał nieźle, zdecydowanie byłby ciekawym wyborem, ale też stał daleko od Warszawy. Wykręciłem numer (a raczej wstukałem na dotykowym ekranie) i bez zbędnych ceregieli zapytałem o stan podwozia. Zaczęło się niewinnie. Coś tam o jakiejś dziurce w podłodze pod kierowcą. Dobrze, to jeszcze nie tragedia.
Sprzedawca z bombą czekał do samego końca.
- I wie pan, tam trochę korozji jest z tyłu, na podłużnicach. Nie przy sprężynie, kawałek dalej.
- Co to znaczy trochę rdzy?
- No wie pan, skorodowało to tam trochę.
- Czyli co, jest dziura, nie ma kawałka obu podłużnic?
- No tak. Nie ma. Ale…
Cóż, punkt za szczerość. Tu zaczął się wykład jak to naprawa podłużnic jest banalna i to nic poważnego. Ta, jasne. Powiedziałem, że skonsultuję ze znajomym blacharzem-graciarzem czy naprawa tylnych podłużnic w Escorcie faktycznie jest taka tania i banalna, a dopiero potem dam znać czy przyjadę.
Wynik konsultacji nie był dla mnie zaskoczeniem. Znajomy zdecydowanie odradził pchanie się w coś takiego, zwłaszcza że nie wiadomo jak wygląda wnętrze tych fragmentów podłużnic które się ostały oraz gdzie jeszcze znajdę korozje podczas oględzin. Podziękowałem więc sprzedawcy za pośrednictwem SMS-a i poinformowałem, że odpuszczę wizytę. Wtedy otwarły się wrota piekieł. Oto jak wyglądała dalsza konwersacja:
Zawsze fascynują mnie ludzie, którzy twierdzą, że naprawa czegoś w sprzedawanym aucie jest banalnie tania i prosta, a po jej zrobieniu wartość wzrośnie o 70%. Czemu w takim razie jeszcze tego nie zrobili? Swoją drogą, trochę współczuję gościowi, 200 Syren… To musi być trauma. Nie wiem tylko co te auta oparte na ramie mają wspólnego z naprawianiem samonośnego Escorta.
Jedziemy na południowy zachód, tam mamy interes.
Po dwóch porażkach na etapie wstępnych rozmów znaleźliśmy 2 ciekawe Peugeoty 205 z silnikami 1.1. Postawiliśmy na egzemplarz z Łodzi za 2,2 tys. zł, bo miał gaz (czyli jeździ prawie za darmo) i zapowiadał się na uczciwe auto. Sprzedający przez telefon wyśpiewał wszystko o aucie jak na spowiedzi. Więcej niż chciałem. Po półgodzinnej litanii zawierającej wszystkie szczegóły historii serwisowej i obecnych bolączek auta udało się umówić na oględziny.
Następnego dnia na miejscu powitał nas niesamowicie rasowy krajobraz. Kilka wrastających w krzakach aut pokroju rozbitego Uno i posesja cała zagracona różnymi elementami zdemontowanymi z aut. Po chwili pojawił się sprzedawca w typie człowiek-fachowiec, malarz tynkarz akrobata. Od początku, jak szafa grająca, zaczął odtwarzać mniej więcej tę samą przemowę co przez telefon, a my zajęliśmy się oglądaniem auta.
Oględziny.
Z zewnątrz - pobrudzone, obite, ale kogo to obchodzi przy aucie na rajd do Mongolii. I tak całego go porysujemy. Ważne, że bez rdzy. Powiedzmy, że bez, ma purchel na podszybiu z tyłu. Wnętrze - jakieś rozdarcie na fotelu, pęknięty plastik przy zegarach, poza tym bez syfu, zadbane. Czytaj: spełnia nasze wymogi. Wyposażenia dodatkowego brak.
Silnik? Podobno miał robione pierścienie tłokowe, a gładzie cylindrowe jakoby były idealne. Do tego jeszcze remont głowicy, cud, miód i orzeszki, prawda? Tyle że nie. Zawory klepały, aczkolwiek w taki sposób, że byliśmy w stanie częściowo uwierzyć w wersje o tym, że wymagają regulacji, bo remont był niedawno i dopiero się ułożyły. Trafił się też jakiś wyciek, ale poza tym bez dramatu. Podczas przejażdżki wóz poprawnie przyspieszał, działał na obu paliwach, nie ma co się rozwodzić.
Dramatu nie ma.
Uprzejmy sprzedający załatwił nam też wizytę na kanale, żebyśmy mogli obejrzeć 205-tkę od spodu. Świat i ludzie, bez czołgania się w błocie. Tak to mogę oglądać auta codziennie. W ruch poszło tradycyjnie profesjonalne narzędzie diagnostyczne, ale pozwoliło odkryć jedynie 5 mm korozji dookoła odpływu w podłodze. Poza tym purchelek w bagażniku...i to tyle.
Zawieszenie po drodze na kanał postukiwało, ale nie dało się wyczuć luzów, jedynie coś wyraźnie stukało z tyłu. Mimo to belka nie wyglądała na uszkodzoną, koła stały prosto. Chyba. Nie znam się. Zawodowy test za pomocą łomu nie wykazał luzów, więc stwierdziliśmy, że trzeba jeździć i obserwować.
Opon w Łodzi zmieniać się nie godzi.
Summa summarum - zdrowa buda, znośny stan mechaniki, nie widać poważnej historii wypadkowej. Jeszcze tylko odrobina negocjacji i będziemy mieć wóz na Mongol Rally. Niestety, człowiek-fachowiec okazał się twardym zawodnikiem. Przerzucaliśmy się argumentami i kwotami aż doszliśmy do kuriozalnej wymiany zdań:
Człowiek-fachowiec: Nie no, gdzie 1800, komplet ładnych opon jest zimowych!
Ja (odczytując datę produkcji na ściance opony): Ta, ładne opony, zaledwie 10-letnie. Wszystkie cztery do wymiany.
C-f: CHYBA U WAS W WARSZAWIE.
To już był nokaut. Dogadaliśmy się na 1920 zł. To dziwne 20 zł to dla warsztatu, który udostępnił na chwilę kanał. Przyznam szczerze, ze nie wiem czy to dobra cena. Nie znam się. Ważne, że mamy już niedrogie francuskie żelazo na Mongol Rally. Dokładniej ja mam 40%, kolega 60%, bo wziął go do jazdy na co dzień przed rajdem.
Co z tego, że podczas powrotu do Warszawy zaczęła się świecić kontrolka check engine, a to zapewne dopiero początek problemów...