Pytanie na niedzielę: który samochód miał najbrzydszą deskę rozdzielczą?
Szukamy samochodów, które zdecydowanie lepiej oglądać z zewnątrz niż w środku.
Ludowe przysłowie mówiące, że liczy się wnętrze, można odnieść do wielu dziedzin życia, nie tylko do kwestii wyboru partnera życiowego. Niektórzy stosują je także przy wyborze samochodu, bo w końcu więcej czasu spędzają oglądając jego wnętrze, niż nadwozie.
Niestety projektanci samochodów nie zawsze zdają się o tym pamiętać.
W efekcie czasem powstają koszmarki, na widok których człowiek zaczyna się zastanawiać jak to się stało, że sam nie zajął się projektowaniem wnętrz samochodów. Weźmy takiego Nissana Questa z wnętrzem inspirowanym częściowo biurowym kubłem na śmieci, względnie niszczarką do papieru:
Pracujący w korpo Amerykanin wsiadając rano do takiego Questa momentalnie czuł się jakby był w firmie i wchodząc do pracy już był gotów na kolejny, pracowity dzień spędzony na wykonywaniu nikomu niepotrzebnych prac.
Albo tu:
Ktoś dostał zadanie stworzenia wnętrza inspirowanego klasycznym Mini. I je przygotował. Ktoś nad nim stwierdził, że projekt, który otrzymał, nie jest najlepszy i zaznaczył kółkami elementy, które trzeba poprawić. Ale jak to w wielkiej firmie - kanał komunikacyjny czasem zawodzi, projekt trafił od razu do działu realizacji i oto jest - wnętrze nowego Mini by BMW.
Zresztą BMW samo dla siebie potrafiło tworzyć wyjątkowe szkaradztwa, weźmy chociażby to wnętrze bangle’owskiej serii 7: jest skóra, jest drewienko, a tych szkaradnych plastików prawie nie widać.
Dla kontrastu coś z naszego podwórka:
W 1988 r. świat ujrzał Wartburga 1.3 z wnętrzem zaprojektowanym chyba jeszcze w latach 60. I to prawdopodobnie przez praktykanta. Red. Koziar długo zachwalał krzywy tunel środkowy, widoczne śruby i zegary z ciągnika.
Ale moją skalę chcętomierza wysadza u mnie to wnętrze brazylijskiego Volkswagena Garbusa liftingowanego w latach 90. ubiegłego wieku. Wygląda, jakby oryginał z 1938 r. ktoś wymoczył w panierce z roztopionego plastiku i pozwolił jej zastygnąć.