Hyundaie będą latać już za cztery lata. Ale nie będą samochodami
Tradycyjnie, kaktus mi na ręce wyrośnie, jak zobaczę jakieś „latające samochody”.
Podczas konferencji Reuters Car of the Future padły mocne słowa od przedstawiciela Hyundaia. Dyrektor operacyjny koreańskiego czebola, Jose Munoz, obiecał że „latające samochody” będą obsługiwały amerykańskie lotniska już w 2025 r. To by oznaczało, że mają już jakieś mocno zaawansowane prototypy. To muszą niesamowicie dobrze je ukrywać – tego oczywiście nie da się wykluczyć. Tyle że na żadnej wizualizacji nie widać ani jednego samochodu.
Hyundai nazywa to latającymi samochodami, choć z samochodami nie ma to nic wspólnego
Są powody, dla których samochód nazywamy samochodem, samolot samolotem, a śmigłowiec śmigłowcem. Dzięki temu łatwiej się porozumieć. Jeśli nazwiemy śmigłowiec „latającym samochodem”, to równie dobrze jaszczurkę można nazwać „rybą z nogami”, a widelec „łyżką szpikulcową”. To, co pokazano na wizualizacjach, to są śmigłowce. Mają górne wirniki, a poniżej wirników – kabinę. Ich konstrukcja jest podobna jak konstrukcja dronów. Są zasilane akumulatorami. Niezwykła jest koncepcja, żeby statek powietrzny woził ze sobą ciężkie akumulatory, przez co jego silniki muszą wytwarzać więcej mocy, żeby unieść te akumulatory, a większe silniki potrzebują więcej energii, więc akumulatory muszą być większe... widzicie problem? To dobrze, bo Hyundai chyba tak średnio.
W każdym razie z idei latających samochodów mamy obecnie coś zupełnie innego
Do niedawna latające samochody to było coś, co teoretycznie mogło jeździć jak samochód, ale w razie potrzeby można było temu domontować skrzydła i polecieć. Samochodolot. Obecnie idea wyewoluowała w elektryczny śmigłowiec, którym można zabrać 5-6 osób z lotniska do centrum miasta. Wyobrażacie sobie to? Z lotniska do miasta możecie polecieć śmigłowcem. Uwaga, szokująca wiadomość: teraz też można to zrobić. Trzeba tylko odpowiednio dużo zapłacić, ale dać się da. Nie bardzo więc wiem, na czym ma polegać ta nowość. To tak, jak z nazywaniem taksówki „uberem”. Każdy samochód, w którym kierowca wiezie ludzi w wybrane miejsce w zamian za zapłatę, to taksówka. Można ją nazywać uberem, boltem i co kto chce, to nadal jest taksówka.
Taksówkami mają być też „latające samochody” Hyundaia
Nie mają być sprzedawane osobom prywatnym, ma to działać na zasadzie komercyjnej – firma najmuje śmigłowce i lata z lotniska do centrum miasta. Ale to w tym centrum miasta też powinien powstać jakiś port lotniczy, jakieś lądowisko dla śmigłowców z bezpiecznym podejściem. Trzeba by wyrysować jakieś trasy przelotów nie kolidujące ze sobą i wprowadzić stanowisko kontroli lotów. Ani się obejrzymy, jak z tych latających samochodów po prostu wyrośnie nam drugie lotnisko, tyle że mniejsze i ze śmigłowcami zamiast samolotów. Będzie ono przeznaczone dla bardzo bogatych odbiorców, którzy nie mają czasu stać w korku jadąc z lotniska do miasta taksówką. Mam więc dla nich świetne rozwiązanie: niech pojadą pociągiem lub kolejką, tak będzie szybciej i bardziej ekologicznie.
Nie ma się co łudzić, że śmigłowce Hyundaia rozwiążą jakieś problemy
Wręcz przeciwnie, spowodują nowe. Jeszcze więcej hałasu, groźniejsze wypadki, a korki będą takie same, skoro jeden śmigłowiec zabiera na pokład pięcioro pasażerów. Nie mogę wyjść z podziwu, że ktoś w ogóle coś takiego chce zrobić. Zamiast wymyślać efektywniejsze metody przewożenia ludzi, inwestuje się w najmniej efektywną i najbardziej niebezpieczną, dostępną tylko dla jednego procenta najlepiej zarabiających. Ale to w sumie żadna nowość – samochody i samoloty też z początku były dostępne tylko dla najbogatszych. Wyobrażam sobie korek z elektrycznych śmigłowców czekających na wolne lądowisko. To będzie wspaniałe, będę obserwował go jadąc na składaku. Dziwię się tylko Hyundaiowi, że chce mu się przepalać kasę na taką bzdurę.