Chris Rea nie żyje. Kochał samochody i wyścigi, grzał opony w F1
Niezbyt często piszemy na Autoblogu o śmierci znanych muzyków - ale akurat w przypadku Chrisa Rei, który odszedł 22 grudnia w wieku 74 lat, taki wpis jest w pełni zasłużony. W końcu prawdopodobnie nawet dzisiaj słyszeliście w radiu jego świąteczną piosenkę, która ma w tytule słowo „Driving”. To nie koniec motoryzacyjnych nawiązań w jego karierze.

Chris Rea był wielkim fanem motoryzacji. To widać od razu po wpisaniu jego nazwiska na YouTube - albo po zerknięciu na waszą półkę z płytami, jeśli ktoś zbierał CD. Na okładce albumu „Auberge” uwieczniono pięknego Catherhama. Wozy pojawiają się także w wielu teledyskach - trochę tak, jak w przypadku innego brytyjskiego muzyka, Jay Kaya z grupy Jamiroquai.
Chris Rea urodził się w 1951 r. w Wielkiej Brytanii
Pierwsze kroki za kierownicą stawiał za kierownicą vana do wożenia lodów, należącego do jego ojca. Zdawał w nim prawo jazdy: gdy egzaminator kazał mu wykonać awaryjne hamowanie, przyszły muzyk zrobił to tak skutecznie, że urzędnik spadł z prowizorycznego siedzenia i rozciął nogę. Rea zawiózł go do szpitala, ale egzamin zdał.
Uzyskane wówczas uprawnienia czasami jednak tracił, za zbyt szybką jazdę po drogach publicznych: o ironio, miał zatrzymane prawo jazdy, gdy napisał wspomniany, świąteczny hit. Tekst do „Driving Home for Christmas” powstał w kilka minut, gdy Rea był pasażerem Mini swojej żony. Wracali akurat po tym, jak muzyk zerwał kontrakt ze swoją wytwórnią. Nie mógł wsiąść za kierownicę, siedział więc na prawym fotelu i patrzył na twarze kierowców w autach stojących obok. Resztę historii już znamy - choć warto jeszcze dodać, że Rea później wcale nie chciał wydawać świątecznego utworu, bo twierdził, że nie pasuje do reszty jego twórczości. Został jednak przekonany - jak później mówił, „na szczęście”.
Rea kochał Ferrari
Marzeniem brytyjskiego gitarzysty i wokalisty było stworzenie muzyki do filmu. Spełniło się z nawiązką: bo do „La Passione” z 1996 roku napisał nie tylko piosenki (wydane potem na płycie pod tym samym tytułem), ale i scenariusz, a następnie ten film wyprodukował. Opowiada m.in. o fascynacji Ferrari, więc aut tej marki na ekranie nie brakuje.
Na potrzeby filmu Rea zlecił zbudowanie dwóch wyjątkowych samochodów w stylistyce „sharknose”. Pierwszym był jednomiejscowy Ferrari 156 Sharknose - to rekonstrukcja legendarnego bolidu F1, którym Wolfgang von Trips startował w sezonie 1961. Oryginał zaginął, więc projekt miał charakter niemal archeologiczny. Rea osobiście nadzorował detale nadwozia, proporcje nosa i sposób „rzeźbienia” aluminium.
Drugim filmowym autem było Ferrari 250 TRI 61, budowane już nie jako wierna replika, lecz odpowiednio „interpretowana” wersja. Bazą techniczną zostało należące do Rei Ferrari 330, które posłużyło jako dawca podwozia. Nadwozie wykonano ręcznie z aluminium, dostosowując je do szerszych kół, nowocześniejszego wydechu poprowadzonego pod podłogą oraz zmienionej geometrii klatki bezpieczeństwa. Rea wiedział, że purystów może to drażnić - ale powtarzał, że oryginał jest „zbyt piękny, by go kopiować 1:1”.
Poza tym, Rea przez lata posiadał i użytkował kilka modeli drogowych marki z Maranello, w tym Ferrari BB512 Boxer czy Ferrari 308 GTS QV, a także 355 Berlinetta, które dwa lata temu trafiło na aukcję. Miał też inne samochody - na przykład Land Rovera Series I z 1950 roku, z krótkim, 80-calowym rozstawem osi. Nie był w idealnym stanie: ale Rea uważał, że klasyczny Land Rover powinien jeździć, brudzić się i pracować, a nie stać pod kocem w ogrzewanym garażu.
Chris Rea był naprawdę szybki
Muzyk nie poprzestawał na kolekcjonowaniu i nie trzymał . Regularnie ścigał się amatorsko, zaczynając od Caterhama Seven, a później przesiadając się do różnych modeli Lotusa i startując w serii Ferrari Challenge. Z czasem zainteresowały go też wyścigi aut historycznych, w których startował np. Morrisem Minorem 1000 w policyjnym malowaniu z 1957 roku.
Poza tym, Rea przyjaźnił się z niedawno zmarłym Eddiem Jordanem, byłym właścicielem teamu F1. „Królowa Motorsportu” go fascynowała. Kiedyś nawet obsługiwał podgrzewacze opon w pitstopie, w bolidzie Eddiego Irvine’a.
Aby uczcić pamięć brytyjskiego muzyka, można włączyć któryś z jego numerów w samochodzie - najlepiej w jakimś fajnym. Wcale nie musi to być „Driving Home…”, bo wiem, że akurat tego kawałka macie już pewnie trochę dość. No cóż - Chris Rea chyba dotarł już do celu swojej podróży.







































