Chciałbym jeździć na co dzień samochodem elektrycznym, ale nie lubię wyrzucać pieniędzy w błoto
Już jakiś czas temu zdałem sobie sprawę, że bez problemu mógłbym jeździć na co dzień samochodem elektrycznym. I nawet chciałbym. Tylko że niespecjalnie lubię wyrzucać pieniądze w błoto, a tak to obecnie wygląda.

Codziennie kręcę się po mieście, załatwiając różne sprawy – przeważnie nie przejeżdżam więcej niż 50 km. Mam garaż, w którym wprawdzie trzymam inne auto, ale mogę śmiało zaparkować przed nim, a w garażu znajduje się gniazdko, z którego mogę naładować baterię nawet przez całą noc bez obaw (instalacja jest nowa, tylko daje dość niską moc). Mogę też podładować się pod dyskontem, do którego i tak jeżdżę na zakupy – znajduje się tam nowoczesna i mocna stacja ładowania w realistycznej cenie. Całkowicie wystarczyłby mi samochód elektryczny o zasięgu 200 km, byłby on realnie używany przeze mnie jako codzienne narzędzie. Zamiast tego jeżdżę pojazdem spalinowym i emituję CO2. Jest mi z tym źle, ale zmiana na EV nie ma żadnego sensu finansowego.
Samochód pali mi 5 l/100 km, ma skrzynię automatyczną
Wciskam guzik i jedzie. Raz na 2-3 tygodnie muszę go zatankować i to tyle. Usterki? Nie znam. A nie, po 10 latach wymieniłem akumulator 12 V i raz opony. I zrobiłem zabezpieczenie antykorozyjne. To wszystko. Można by więc zapytać, co miałoby mnie zachęcić do przejścia na elektryczność? Pominę użytek w trasie, od tego mam inny samochód. Zdaje się, jakby ktoś tu chciał mnie wpędzić w poczucie winy za to, że używam tego co już mam, zamiast stale kupować nowe rzeczy. Jeśli coś działa, lepiej nie próbować tego naprawić.
Mimo wszystko rozejrzałem się za samochodem elektrycznym. Problemy są dwa:
- samochód nowy kupiony za gotówkę (nawet gdybym dysponował taką kwotą) jest horrendalnie drogi i traci potwornie szybko na wartości. Nie biorę pod uwagę żadnych pojazdów typu Dacia Spring czy Leapmotor T03, bo to są auta śmiesznie małe i wskutek tego niebezpieczne w razie wypadku. Nic mniejszego od Renault 4 e-Tech nie wchodzi w grę, czyli minimalny wydatek do poniesienia to 130 tys. zł minus 30 tys. zł dotacji. Wykładam sto tysięcy, za pięć lat mam auto warte 50 tys. zł. W najlepszym razie.
- samochód nowy kupiony w leasingu bez wykupu na 2 lata oznacza, że przez dwa lata wpłaciłbym pewnie ok. 40-50 tys. zł, a po dwóch latach jazdy i pilnowania by niczego nie porysować (i nie przekroczyć limitu przebiegu) nie mam nic. Nie bardzo rozumiem, gdzie w ogóle tu mogłaby wystąpić dla mnie jakaś korzyść, nawet jako przedsiębiorcy.
- samochód używany – na dobry trzeba przeznaczyć ok. 50 tys. zł. Dobry to taki, który ma udokumentowaną historię, choćby nawet z Norwegii (USA odpada, rozbite Tesle z Copartu nie wchodzą w rachubę). To też taki, który przejedzie ok. 200 km między ładowaniami, co wycina wszystkie Leafy I, wczesne Renault Zoe i podobne pojazdy-wprawki. To wreszcie taki, który ma normalne gniazdo Typ 2 + CCS, czyli można go ładować prądem o dużej mocy w razie potrzeby. Oczywiście, że w ogłoszeniach przewija się ładny Peugeot 106 Electrique, ale co z tego? To zabawka, niezdatna do użytku. Ma 80-90 km zasięgu i ładuje się go tylko z gniazdka jednofazowego. Fajne jako youngtimer, do codziennego użytku po nic. Czyli znowu pięć dych do wydania, a dotychczasowy samochód sprzedam może za połowę tego.
Doszliśmy do momentu, w którym to już nie gęstość sieci ładowania i zasięg jest problemem
Mówię oczywiście o dużych miastach w Polsce. Jak ktoś mieszka w Bieszczadach to raczej na Supercharger nie ma co liczyć. Teraz problemem numer jeden przy potencjalnej przesiadce na auto elektryczne stało się pytanie „ale po co, skoro wszystko jest dobrze?”. Żebym stał się jednym z tych rycerzy elektromobilności, którzy myślą, mówią i żyją tylko swoim samochodem elektrycznym? Chyba podziękuję.
Nie ukrywam, że autem na prąd jeździ mi się znakomicie. Kiedy trafia się elektryczny samochód prasowy, użytkuję go z przyjemnością. Mają one przeważnie świetne osiągi, są ciche i nadzwyczaj proste w obsłudze. W miejsko-podmiejskim trybie użytkowania nie jestem w stanie znaleźć żadnej istotnej wady auta elektrycznego, może poza tym że zasięg w zimie mógłby trochę mniej spadać. Z drugiej strony ani dotacja w wysokości 30 tys. zł, ani możliwość jazdy buspasem (nonsensowna), ani parkowanie za darmo nie przekonują mnie, żebym wysypał worek pieniędzy na auto.
A że takich jak ja jest więcej, to spodziewam się, że następne w kolejności będą rozwiązania siłowe. Nie chcę być złym prorokiem, ale...