Zmiana tablic przy przerejestrowaniu ma zniknąć? Już pędzimy w to wierzyć...
Rejestracja zakupionego samochodu bez konieczności zmiany tablic rejestracyjnych i likwidacja karty pojazdu - takie nowości zapowiada rząd przy okazji walki z biurokracją. Ale lepiej nie przesadzajmy z entuzjazmem.
W polskim prawie obowiązuje cała masa absurdalnych (zwłaszcza w 2018 r.) i uprzykrzających życie przepisów, ale dwa dają się szczególnie we znaki tym, którzy właśnie kupują używane auto. Pierwszym jest obowiązkowa Karta Pojazdu - niewielka książeczka, której zadanie już dawno powinien spełniać CEPiK. Nie jest ona oczywiście wielkim problemem sama w sobie, ale... spróbujmy ją zgubić, co wbrew pozorom nie jest takie trudne. Sam ostatnio musiałem przekopać całe mieszkanie, żeby ją znaleźć na potrzeby sprzedaży auta.
Drugie utrudnienie dotyczy konieczności zmiany tablic rejestracyjnych przy zakupie używanego samochodu. Blachy z innego powiatu? Umawiaj się na wizytę w urzędzie (albo stój w kolejce), targaj ze sobą tablice, przedstaw cały plik dokumentów, zapłać, odbierz nowe tablice i naklejkę, a potem zeskrobuj w pocie czoła starą i wymieniaj blachy.
Jaki to ma sens? Kompletnie żaden. Jest upierdliwe, czasochłonne, kosztochłonne i absolutnie nikomu nic nie daje. Co za różnica, czy mam na samochodzie tablice KRA, DW czy DWR? No właśnie, żadna. I tak wiadomo, co to za samochód, a powiatowa lokalizacja miejsca rejestracji jest informacją o wartości zerowej.
I nagle teraz komuś zaczęło to przeszkadzać?
I właśnie tutaj jest największy problem.
Ten przepis nie ma najmniejszego sensu. Nigdy nie miał. Służy wyłącznie do generowania zbędnych w normalnej sytuacji miejsc pracy i przychodów dla producentów tablic rejestracyjnych. Gdyby faktycznie ktoś podszedł do zagadnienia logicznie i rzeczowo, to przepis o konieczności wymiany tablic po prostu by zniknął. Ot tak. Pod hasłem powrotu do normalności, bez szumnych zapowiedzi i ogłoszeń.
Ale tak nie jest i pewnie obecne zapewnienia o planach wykreślenia tego obowiązku skończą się dokładnie tak, jak kończyły się do tej pory. Tak jak było w 2011 r., tak jak miało być w 2017 r., i jak zapewne było już wielokrotnie pomiędzy tymi datami. Każdy widzi, że ten przepis jest zupełnie bzdurny, więc żeby urzędnicy mieli ręce pełne roboty, co jakiś czas ogłaszają, że faktycznie, to jest bez sensu, przyjrzymy się temu i może kiedyś coś z tego dobrego dla kierowców wyniknie. Cóż - tak ich praca, będą mogli powiedzieć, że próbowali coś zrobić.
Z problemem, który istnieje od początku istnienia tego przepisu i który powinno się rozwiązać natychmiast, bez zbędnego gadania. Niby 100 zł to nie są wielkie pieniądze, ale wizja stracenia połowy dnia na latanie po urzędach już boli.
A co mamy zamiast tego? Zapewnienia, że coś się ruszy i czeka nas cudowna przyszłość. Ale nikt nie zdecydował się podać chociażby przybliżonego terminu wprowadzenia tych zmian w życie, więc z dużym prawdopodobieństwem możemy stwierdzić, jak będzie.
Dokładnie tak, jak było do tej pory. Bo jeśli coś miałoby się zmienić, to zmieniłoby się już dawno temu.