Patologie rynku używanych aut elektrycznych, cz. 2: cena export
Witajcie w drugiej części przeglądu rynku samochodów elektrycznych, gdzie przyjrzymy się największemu rakowi toczącemu ten segment, tj. wyrażeniu „CENA EXPORT”. Przypomnę, że w pierwszej części znęcałem się nad Renault Zoe bez baterii.
Jeśli chcę kupić sobie używany samochód spalinowy, to mogę wybrać sobie wśród aut już zarejestrowanych w Polsce lub wśród pojazdów sprowadzonych, które dopiero trzeba zarejestrować. Opłaty za rejestrację takiego pojazdu zawierają się w kwocie od 160 do dwustu kilkudziesięciu złotych, reszta formalności przeważnie jest zrobiona.
A teraz wyobraźcie sobie, że kupując auto z zagranicy, musielibyście sobie sami po nie pojechać, a potem zapłacić kilka-kilkanaście tysięcy złotych opłat
To tak jest z samochodami elektrycznymi. Dlaczego? Dlatego, że większość rynku używanych aut na prąd pożerają pojazdy importowane z Norwegii, która nie jest w Unii Europejskiej. Tamtejsza motoryzacja już się całkiem zelektryfikowała, właściciele samochodów spalinowych są obrzucani zgniłym serem brunost i nazywani Polakami, a kilkuletnie samochody elektryczne trafiają na eksport – i kupują je właśnie polscy handlarze, a potem próbują wpychać klientom w Polsce. Drobnym drukiem piszą – lub czasem nawet i to nie – że auto trzeba sobie przywieźć z Norwegii, bo jak tylko przekroczy granicę Unii Europejskiej, to trzeba od jego wartości zapłacić cło i VAT. Najczęściej tę informację załatwia krótkie zastrzeżenie: cena export.
Przyjrzyjmy się kilku ofertom, żeby wyjaśnić o co chodzi
- Renault Zoe z akumulatorem 41 kWh w dobrej cenie. Auto na norweskich tablicach, zdjęcia na myjni, raczej nie w Jasienicy Rosielnej. Sprzedający podaje norweski numer telefonu, a samochód zamiast normalnych zdjęć ma zrzuty ekranu z telefonu. Jest źle.
- Nissan Leaf. „Podana jest cena eksportowa”. To oznacza po handlarsku: wszystko musicie zrobić sami. Zdjęcia chyba są z Polski, a to już sporo.
- Mitsubishi i-MiEV „z Norwegii”. Sprzedający pisze o 5000 zł opłat przy aucie za 24 500 zł. Przynajmniej szczerze, ale wiele osób kliknie w ogłoszenie ze względu na niską cenę - eksportową.
- Tani Nissan Leaf. „Ma norweskie papiery tylko export” – nawet nie chcę wiedzieć o co chodzi, nie interesujcie się bo wiecie co się może stać.
- Volkswagen e-Up! - podaję jako przykład uczciwego podania cen brutto/netto. Wiemy ile auto będzie nas kosztować. Trafiłem też na podobny przypadek z Nissanem Leaf.
Dalej mamy jeszcze Leafa z norweskimi tablicami udającymi polską czcionkę (cena eksport), i drugiego, też z udawanymi tablicami, które w sumie nie wiadomo skąd są. Ciekawe, że komuś się chce robić takie fejki. W tym samym klimacie jest Volkswagen e-Golf, zapewne z ceną netto, ale sprzedający na wszelki wypadek nic o tym nie pisze.
To nie jest tak, że nie da się kupić samochodu elektrycznego zarejestrowanego w Polsce
Jak najbardziej się da, ale mają one przeważnie zaporowe ceny. 66 500 zł za „Nissan laef” z małym akumulatorem 24 kWh i realnymi 120 kilometrami zasięgu? Szaleństwo. 81 tys. zł za Mercedesa klasy B, który na jednym ładowaniu przejedzie 110-130 km? Te oferty są z kosmosu, bo nowe samochody elektryczne oferują 2- albo 3-krotnie taki zasięg. Ale to przecież o to chodziło – samochody elektryczne, poza tym że ratują planetę przed zabójczymi zmianami klimatycznymi, są sposobem producentów na zarżnięcie rynku wtórnego. O ile prawie nikt nie ma oporów przed zakupem auta spalinowego z drugiej ręki, o tyle w przypadku aut elektrycznych przed taką decyzją hamują ogromne ceny i niepewność o stan akumulatorów. Zwracam uwagę, że auto elektryczne na rynku wtórnym jest 4-krotnie droższe od przeciętnego spalinowego, a wśród aut nowych takich różnic już nie ma, właściwie ceny się wyrównały. I nagle na rynek wtórny wpadają klienci szukający auta elektrycznego w normalnej cenie, o proszę, tu jest jedno – hehe, CENA EXPORT.
Jutro odcinek trzeci i ostatni (może pojutrze, nie wiem).