Za 13 700 zł można zostać kapitanem statku Enterprise. Beam me up, Kia
Na sprzedaż jest Kia Enterprise. Zapewne części kupuje się na planecie Klingonów, bo nigdzie indziej ich nie ma.
Był w latach 90. moment w Korei Południowej, kiedy wskutek gwałtownego rozwoju gospodarczego pojawiła się potrzeba produkcji lokalnych samochodów klasy luksusowej. Prezesi albo nie chcieli jeździć Mercedesem klasy S, żeby nie wyglądać zbyt ostentacyjnie, albo też po prostu nie chcieli wydawać horrendalnych pieniędzy na auto zagraniczne i woleli coś produkowanego lokalnie. Stąd powstały takie auta jak Kia Enterprise, Hyundai Equus i Centennial, Ssangyong Chairman czy Daewoo Veritas (które akurat było Holdenem Commodore, ale to inna historia).
Na sprzedaż jest właśnie Kia Enterprise
Pochodzi z 1999 r., jest czarna i życie ją trochę zmęczyło. Ciekawostka: ten samochód był ostatnią Mazdą przeznaczkowaną na Kię – konkretnie Mazdą Sentią, czyli ostatnim dużym, tylnonapędowym sedanem tego producenta. Do napędu posłużyły tu silniki V6 z serii JE (spróbujcie coś do tego kupić). Zadziwia mnie napis na pokrywie zaworów: SUPER INTEGRATED 24V. Z tego co wiem, to silniki JE miały 18 zaworów. Jednak 2,5-litrowe V6 to zapewne jeszcze starsza i jeszcze mniej znana w Europie seria J5, do której pewnie nie dokupimy nawet świecy zapłonowej. Mazda Sentia w swojej finalnej formie nie była oferowana na naszym kontynencie i pozostała modelem całkowicie japońskim, natomiast Kia Enterprise występowała tylko na wewnętrznym rynku koreańskim, ewentualnie jakieś niewielkie liczby wyeksportowano na Bliski Wschód. W opisie napisano jednak, że samochód został kupiony w polskim salonie. Chciałbym poznać człowieka tak upartego, że diler Kii ściąga mu na zamówienie wyjątkowo nietypowy model z rynku koreańskiego za stertę pieniędzy. Musiał naprawdę kochać markę Kia.
Obstawiam, że historia była nieco inna
Samochód sprowadzono raczej do ambasady lub dla prezesa jakiejś koreańskiej firmy pracującego w Polsce, żeby czuł się jak w domu. Ostatnio dowiedziałem się, że jeden z wysoko postawionych pracowników pewnego znanego koreańskiego koncernu kazał sobie ściągnąć Hyundaia Palisade (miejmy nadzieję, że nic mu nie cuchnie). Faktycznie, auto wygląda rewelacyjnie. Jest dziwnym sedanem z bezramkowymi drzwiami. Ma dziwne, zielone oświetlenie wnętrza. Mnóstwo dziwnych przycisków. Dziwaczne, cyfrowe wskaźniki. Przód jak z greckiej świątyni, niepasujący do reszty smukłego nadwozia. Ktoś tu nie mógł się zdecydować, czy chce majestatyczny styl Rollsa, czy każułal elegans Jaguara XJ. A na pytanie „ile chcesz mieć gadżetów w tym aucie”, odpowiedział „tak”. A najpiękniejszy jest ten złoty znaczek. Myślałem, że to inwencja własna właściciela, ale nie, on naprawdę występował seryjnie.
Czy ta Kia Enterprise jest gratem?
Nie no, oczywiście nie jest. Jest w idealnym stanie, dlatego nie ma OC i przeglądu, nie jeździła 7 lat i trzeba odbierać ją lawetą. Takie tam drobiazgi. Czy cena 13 700 zł jest znośna? Trudno powiedzieć, bo przecież nie ma innych wozów tego typu do porównania. Sprzedający uczciwie pokazał zewnętrzne mankamenty auta, napisał też że „posiada wady do usunięcie”. Można więc traktować ten wóz jako prodżekt car. A może nawet, jak kiedyś pisano na Jalopniku, „project car hell”. Stary, od lat nieużywany, dziwny sedan z dziwnego kraju z nietypowym silnikiem i mnóstwem elektroniki: to brzmi jak świetny plan do dłubania w długie zimowe wieczory. Trzeba tylko zapisać się na jakąś koreańską grupkę miłośników tego modelu i liczyć, że wyślą nam jakieś części, albo postąpić bardziej po polsku i dopasować fanty od Poloneza.