I to ten taki najgorszy z możliwych - w obcisłych ciuchach i na rowerze szosowym. A żeby być bardziej precyzyjnym - ten typ podpisany powyżej to ja.
Scena 1: wąska droga wojewódzka, dodatkowo zwężona przez ciasną zabudowę i zakręt pod kątem ponad 90 stopni na horyzoncie, bez żadnej widoczności, co jest za nim (zasłania budynek). Jakieś 300 m przed tym zakrętem mój radar rowerowy zaczyna piszczeć - coś za mną jedzie i wiem, że będę go niestety blokował przez kilkaset metrów, tym bardziej, że jest pod górkę. Wystawiam rękę do góry w geście - mam nadzieję - przepraszającym za problem i jadę ile sił w nogach, żeby nie wydłużać już tego snucia. Spokojnie dojeżdżamy bez przepychania się i w przyjemnej odległości od siebie do zakrętu, ale dalej nie ma warunków do wyprzedzania. Pierwszy dojeżdżam więc do szczytu kolejnego załamania drogi, upewniam się, że dalej jest pusto. Macham więc do kierowcy, że może wyprzedzać - wyprzedza, dziękuje awaryjnymi i dalej każdy już jedzie swoim tempem.
Scena 2:
Ta sama droga, ale kawał dalej. Nie ma już budynków i jest znacznie szerzej, ale widoczność ograniczają zarośnięte wysoko pola, las i kilka dość zdradliwych zakrętów. Ponownie dostaję informację, że jedzie za mną samochód. Dojeżdżam do prawej krawędzi, słyszę, jak zaczyna przyspieszać, żeby wyprzedzić, ale równocześnie między drzewami widzę mignięcie świateł samochodu jadącego w przeciwnym kierunku. Macham więc do kierowcy za mną, żeby jednak na chwilę się wstrzymał. Najwyraźniej rozumie moje gesty, zostaje z tyłu i faktycznie za chwilę nadjeżdża samochód. Macham, że już czysto i może lecieć - wyprzedza i dziękuje awaryjnymi.
Scena 3:
Zjazd ze ścieżki rowerowej - w niezbyt zurbanizowanym obszarze - prosto na drogę. Widzę na horyzoncie nadjeżdżające X4, więc zamiast dociskać pedały, żeby zdążyć przed nim - na wszelki wypadek zwalniam, po czym dojeżdżam do krawędzi drogi, na którą mam wjechać i zatrzymuję się. O dziwo kierowca X4 robi dokładnie to samo, mimo że ani nie mam pierwszeństwa, ani swoim zachowaniem nie sugerowałem planów samobójczych. Macham, żeby jechał, bo inaczej będę go blokował na wąskiej drodze. On macha, żebym ja jechał. Ja macham, żeby jednak on jechał. Ostatecznie wygrywam w konkursie na machanie i włączam się do ruchu za nim.
Scena 4:
Przejazd rowerowy w podobnych okolicznościach przyrody. Dojeżdżam do przejazdu, widzę auto i zatrzymuję się. Kierowca mnie widzi, dojeżdża do przejazdu i zatrzymuje się. Stoimy i machamy. Ten pojedynek na machanie niestety przegrałem i musiałem przejechać - niestety, bo chciałem przez ten przejazd zjechać na ulicę (ścieżka kończyła się za skrzyżowaniem), a tak wylądowałem na chodniku po drugiej stronie. No ale czasem tak bywa.
Scena 5: niezbyt ruchliwa droga, ale jednak oznaczona jako DW i z jakimś tam ruchem. Znowu dostaję informację, że coś za mną jedzie, więc zjeżdżam tak blisko linii, jak tylko uważam to za bezpieczne. Kierowca z kolei również podczas wyprzedzania dojeżdża do linii, tyle tylko, że tej przy drugiej krawędzi drogi. Macham w ramach podziękowania i każdy jedzie sobie dalej.
Scena 6: droga główna, na którą z podporządkowanej chce wjechać Audi A4 B6. Zaczyna wyjeżdżać, widzi, że jadę, więc się zatrzymuje. Przeprowadzam szybkie kalkulacje w głowie, po czym macham, żeby wjeżdżał, bo nie ma sensu stać. Ja trochę hamuję, on trochę przyspiesza, obaj bez problemu mieścimy się na drodze.
Takich przykładów mógłbym napisać tutaj setki.
Mało tego - większość z tych opisanych powyżej spotkań to tylko reprezentanci wybranych przeze mnie kategorii moich miłych drogowych kontaktów rowerzysta-kierowca. Mam nawet wrażenie, że przez tegoroczne 4500 km na rowerze (i to po drogach, nie w terenie), częściej migano mi awaryjnymi w ramach podziękowania (tak zakładam), niż ma to miejsce, kiedy jeżdżę samochodem. Przy czym najczęściej ma to miejsce w dwóch przypadkach - jak w scenie 1 (z pokazywaniem, że można już wyprzedzać) i w sytuacji, której nie opisałem powyżej, czyli gdy na wąskiej drodze zjeżdżam na chwilę na bok, żeby nie tworzyć za sobą niepotrzebnego, jednosamochodowego korka. Zebrałem już za to podziękowania od kierowców samochodów, których po modelu bym się nie spodziewał - i od Passatów B5, i od starych A3, i od wielkich ciężarówek, i od taksówkarskich Mercedesów. Patrząc na stereotypy - nie spodziewałbym się.
Tak samo nie spodziewałbym się tego, że przytłaczająca większość pozostałych drogowych spotkań z kierowcami przebiega w tak bezstresowym klimacie, że niespecjalnie zapadają mi w pamięć. A podczas niektórych dłuższych wyjazdów bywa, że wyprzedza mnie 200 i więcej pojazdów (chociaż staram się takich tras unikać).
I co z tego wynika?
A nie wiem, ale tak dużo już razy pisałem na Slacku, jacy to dzisiaj kierowcy byli mili, że kazali mi napisać z tego tekst, bo pewnie nikt nie uwierzy, że Barycki napisał wpis z takim tytułem na serio i będą się doszukiwać podtekstów, generując kliknięcia. Ale tu podtekstu nie ma - większości kierowców, z którymi mijam się w tę czy inną stronę na drodze, chętnie przybiłbym piątkę. Jednocześnie mając nadzieję, że oni niczego poza tą piątką nie chcieliby mi przybić za to, że pojawiłem się na ich trasie.
Kompletnie przy tym nieskromnie dodam, że w dużej części jest to moja zasługa. Każdą trasę przejazdu mam szczegółowo zaplanowaną, na drogi wojewódzkie wjeżdżam tylko wtedy, kiedy dostały ten status chyba przez przypadek, bo aut to na nich w ogóle nie ma, drogi krajowe w najlepszym wypadku tylko przecinam, a i to czasem z buta. Nie wierzę też nigdy w pierwszeństwo - aczkolwiek jak najbardziej go oczekuję. Jeśli idę na rower w godzinach korków, to zamiast przebijać się przez wąskie wylotówki na podmiejskie pato-osiedla, wsiadam w samochód albo do pociągu i wysiadam już poza zasięgiem wściekłych i zmęczonych pracowników korpo. No i jak są ścieżki rowerowe, to nimi jadę (i często przeklinam ich twórców), jak są ciągi pieszo-rowerowe, to nimi jadę, a czasem nawet idę, bo potrafią wyglądać tak:
A ścieżki rowerowe potrafią mieć takie eleganckie krawężniki na przejazdach:
Generalnie infrastruktura rowerowa w okolicach Dolnego Śląska to w większości przypadków komunikat dla rowerzystów, że ktoś tam na górze bardzo ich nienawidzi. No ale jak jest, to trzeba z niej korzystać. Ewentualnie zapisać, gdzie jest niefajnie i po prostu tam nie wracać. Może kiedyś dorobimy się takich pięknych ścieżek jak te w Niemczech, gdzie można przejechać setki kilometrów dedykowaną drogą dla rowerów, bez większego kontaktu z samochodami, i gdzie wszystkie objazdy będą ładnie rozrysowane i poprowadzone bocznymi drogami, ale pewnie nieprędko. Wrocław np. ze swojej patologicznej ścieżki do Trzebnicy w ramach kopania dziur bez ostrzeżenia zrzuca rowerzystów pod koła samochodów na drodze krajowej i uważa, że wszystko jest ok.
Oczywiście mam też kask, oświetlenie z przodu i z tyłu (z tyłu nawet z radarem), OC (i w sumie AC), prawo jazdy, kartę rowerową, do poduszki czytam PoRD z rozdziałami o jeździe na rowerze, a na pochmurne dni i wieczorne jazdy zakładam nie tylko hivizowe cichy, co ultravizowe, które oślepiają samego mnie podczas jazdy. Nie wiem, czy to wszystko ma wpływ na reakcje kierowców na mój widok, bo nikt nigdy przed wyprzedzaniem nie pytał, czy jestem ubezpieczony. Ale czasem mam wrażenie, że im bliżej zjadę do linii podczas wyprzedzania, tym większy dystans próbuje zachować kierowca wyprzedzający. Ale może tylko sobie tak wmawiam.
Oczywiście święty nie jestem - ostatnio nawet przehulajnogowałem się przez puste przejście dla pieszych, bo na mój widok zatrzymały się dwa samochody z przeciwnych kierunków i nie chciałem zmuszać ich do czekania i podziwiania procesu zsiadania z roweru. Niech będzie, że za ten występek przeleję równowartość mandatu na cele charytatywne.
Idealnie niestety też nie jest.
Ale zostawiłem to na koniec nie dlatego, żeby była laurka dla kierowców (i przy okazji dla mnie), ale dlatego, że przypadki nieprzyjemnych sytuacji zdarzają się nieporównywalnie rzadziej niż te przyjemne. Z tych 4500 km pamiętam w sumie trzy - dwa bliskie wyprzedzania (ale bliskie-niekomfortowe, nie bliskie-niebezpieczne) i jedno wymuszenie pierwszeństwa, na szczęście przy prędkościach miejskich, więc obeszło się nawet bez dodatkowych kropli potu. Może Dolny Śląsk ma miłych kierowców, może podobnie jest w całej Polsce - nie wiem, ale chętnie sprawdzę.
Swoją drogą - miast, nawet tych średnich, też staram się unikać. Chaos drogowy, który tam panuje, pomieszany ze zniecierpliwieniem, frustracją ze stania w korkach i koszmarną infrastrukturą rowerową, to nie jest coś, co uznałbym za pożądany element rowerowej wycieczki. Gdybym miał ten tekst napisać na podstawie doświadczeń z miasta, to wyglądałby zupełnie inaczej. Szczęśliwie miasto do niczego mi nie jest potrzebne - przynajmniej to nieosiągalne piechotą albo tramwajem.
Jestem przy tym niestety w pełni świadomy, że można mieć 99,99999 proc. przyjemnych kontaktów z kierowcami, a ten 0,00001 proc. okaże się tragiczny, ale na to pewnie nie da się w żaden sposób poradzić. Więc póki co - dzięki kierowcy, jesteście fajni, do zobaczenia na drodze!