Jechałem S19 kilka godzin przed karambolem. Zapracowaliście
Zaledwie 3, może 4 godziny przed karambolem na drodze ekspresowej S19 jechałem tą trasą. I wcale się nie dziwię, że doszło do tego zdarzenia (jak i kilku innych w podobnym czasie). Ba, spodziewam się kolejnych, bo wielu kierowców nie potrafi i nie chce jeździć bezpiecznie drogami szybkiego ruchu.

Jechałem w piątek drogą ekspresową S19 i autostradą A4 z Lublina do Sosnowca. Odcinek, w którym doszło do karambolu minąłem kilka godzin przed nim. Warunki na trasie były różne, zapewne lepsze niż w momencie, gdy doszło do zdarzenia, ale momentami widoczność była nie zerowa, ale prawie zerowa.
Co robili kierowcy? Na oko – wiem, słaba miara - 80 proc. z nich nie używało świateł przeciwmgłowych tylnych w miejscach, gdzie było to potrzebne. Ci z kolei, którzy przypomnieli sobie o ich istnieniu, jechali z nimi przez wiele kilometrów i również tam, gdzie widoczność była dobra lub bardzo dobra. Nie to jest jednak najgorsze.
Zapie(wiecie kto) - popychacze spieszą się na tamten świat
W feralny weekend, pokonałem tę trasę dwukrotnie. Złe warunki utrzymywały się w wielu miejscach. Mogłem więc do woli napatrzeć się na brawurę, głupotę i brak wyobraźni. Co widziałem?
Patrzyłem z otwartą gębą na lewy pas, którym – za przeproszeniem – zapier(wiecie kto, a ja nie mogę napisać)cze jechali długimi konwojami. Wśród nich byli popychacze, którzy wisieli na zderzakach innych. Odległość między autami momentami nie przekraczała kilku metrów. Zdarzali się też popychacze-idioci, najgorsza forma regresu umysłowego, którzy używali świateł drogowych próbując w magiczny sposób sprawić, że kolumny – i tak - nieprawidłowo jadących w bliskiej odległości aut rozładują się na widok jaśnie państwa w Audi, BMW czy Octavii.
Obrazek lewego pasa zablokowanego przez pociągi zapier(itd.) towarzyszył mi przez dużą część drogi. Również w warunkach, gdy nie było widać prawie nic. Patrzyłem i zastanawiałem się nad wysłaniem zbiorowej nominacji dla polskich kierowców do Nagrody Darwina, ale przypomniałem sobie, że te przyznaje się pośmiertnie za przypadki zejścia z tego świata w wyniku własnej głupoty.
Gdy wracałem w niedzielę do Lublina warunki na odcinku Kraków – Rzeszów były raczej złe, bo do chwilowych zamgleń dochodziła gęsta mżawka. Wielu kierowców nic sobie z tego nie robiło. Jechali, jakby jutra miało nie być. Z całą pewnością nie było mowy o dostosowaniu prędkości do warunków jazdy.
Prawo jest martwe
Sam jechałem w 95 proc. prawym pasem z prędkością 90 – 110 km/h zachowując bezpieczną odległość. Gdybym chciał jechać szybciej, musiałbym dołączyć do grona potencjalnych samobójców, którzy w długich konwojach, czasem długich na kilka kilometrów, ciągnęli jeden za drugim.
W teorii kierowca jadący 100 km na godzinę powinien znajdować się w odległości 50 metrów od poprzedzającego pojazdu. Przepisy o ruchu drogowym wymagają takiej jazdy, by uniknąć zderzenia. Niestety trudno je egzekwować. Słyszy się od czasu do czasu o akcjach z dronami, gdy policja próbuje walczyć z jeżdżeniem na zderzaku. Weekendowa sytuacja na drogach uświadomiła mi, że takich akcji jest zbyt mało. Mandat za taką jazdę powinien być zaś liczony w grubych tysiącach.
Do domu dojechałem może 10, może 15 minut później niż gdybym jechał z większą prędkością. Ale żywy i bezpieczny.







































