Popyt na Suzuki Jimny jest taki, że producent nie nadąża z produkcją. I prędko nie nadąży
Co musi mieć nowy model samochodu, żeby klienci ustawiali się po niego w kolejkach? Niesamowite rozwiązania techniczne? Powalające przyspieszenie? Super praktyczne nadwozie i wnętrze? Napęd elektryczny? Prestiżowe logo? Otóż nie musi mieć nic z tych rzeczy. Musi mieć faktor „chcij to”.
A przynajmniej nic nie wskazuje na to, żeby którykolwiek z tych wymogów spełniało nowe Suzuki Jimny. Ani nie jest to samochód szybki, ani przesadnie wygodny, ani też nie imponuje przestrzenią we wnętrzu. Wręcz przeciwnie - to mały, niezbyt pojemny samochód o aparycji pudełka na buty, dodatkowo odznaczony tylko trzema gwiazdkami w teście Euro NCAP. Ale jest jakiś i odpowiada na konkretne potrzeby. I to wystarczyło.
Wystarczyło, żeby zamówienia na nowe Suzuki Jimny sypały się tak, że producent nie ma najmniejszych szans za nimi nadążyć. W ojczyźnie Suzuki na nowe Jimny czeka się od roku do nawet trzech lat (!). W Wielkiej Brytanii, gdzie na stronie Suzuki nie znajdziemy jeszcze nawet ceny tej małej terenówki, wstępne zainteresowanie autem czterokrotnie (!) przekracza planowaną na pierwszy rok sprzedaż (1100 egzemplarzy). Jeśli wszyscy zainteresowani postanowią ostatecznie zamówić swoje wymarzone Jimny, to w najgorszym przypadku - przy aktualnych planach sprzedażowych - będą czekać co najmniej 2 lata na odbiór auta. W drugim roku planuje się bowiem sprzedać zaledwie 2 tys. egzemplarzy.
Dla przypomnienia: auta, które nie jest nowoczesnym, multiinterfejsowym SUV-em. Którego kabina wygląda jak rozbudowana konsola traktora (z komicznie niepasującymi nowoczesnymi przyciskami na kierownicy). I w którym jeśli krzykniesz „Hej, Suzuki”, w odpowiedzi usłyszysz najwyżej westchnięcie pasażera i prośbę o to, żebyś przestał się wygłupiać.
I nie inaczej będzie zapewne na innych rynkach. W Japonii, gdzie Jimny debiutowało długo wcześniej niż na reszcie globu, i gdzie też czeka się latami na swój egzemplarz, plany sprzedażowe były dużo wyższe. W ciągu pierwszych 12 miesięcy przewidywano realizację 15 tys. zamówień. Limit ten wyczerpano... w ciągu pierwszych 30 dni.
Trudno w takiej sytuacji zakładać, że na rynkach z ruchem prawostronnym sytuacja będzie wyglądać inaczej. Absolutnie aktualna wydaje się więc rada z naszego poprzedniego tekstu o Jimny - jeśli będziecie chcieli go kupić, to najlepiej będzie zgarniać z placu to, co już na nim jest. Inaczej lepiej uzbrójcie się w cierpliwość.
Skąd sukces, który zaskoczył Suzuki?
Z dwóch prostych powodów. Po pierwsze Suzuki Jimny jest jakieś, jest inne. I tą swoją innością wzbudza pozytywne zainteresowanie. Wygląda przy tym jak zupełnie nic innego na ulicy, co w dobie identycznych - nawet jeśli producenci utrzymują inaczej - SUV-ów jest nieocenionym atutem. OK, Jimny wygląda jak zabawkowa klasa G, ale to akurat też zaleta. Raz, że Klasa G również jest jedyna w swoim rodzaju, a dwa - chętnie sam kupiłbym auto wyglądające jak zabawkowa klasa S, ale w cenie 1/10 prawdziwej klasy S.
Po drugie Jimny odpowiada na konkretną, i przy okazji najwyraźniej nie tak bardzo niszową, potrzebę. Potrzebę małej, nowej terenówki z prawdziwego wrażenia, oferowanej w sensownej cenie. Na tyle sensownej, że jeśli ktoś ma odwagę, to może pomyśleć o Jimny jako o intrygującym aucie na co dzień - odważnej alternatywie dla przeciętnie wycenionego auta segmentu B. I jednocześnie na tyle sensownej, że jeśli ktoś czuje potrzebę posiadania dedykowanej terenówki starej szkoły, to może myśleć o nowym Jimny jako o drugim czy kolejnym samochodzie w rodzinie.
Jedyne, czego nie da się zrobić z Jimny, to doposażyć go tak, żeby zmienił się w luksusową limuzynę z prześwitem pozwalającym na przeczołganie się pod autem. Ale od tego jest Klasa G.
To nie pierwszy raz. I nie ostatni.
Tesla w ostatnich latach wyryła w naszych umysłach hasło produkcyjne piekło, bo udało jej się stworzyć względnie tani samochód elektryczny o imponujących możliwościach. Nic dziwnego, że po Model 3 ustawiają się kolejki.
Ten sam problem może mieć Hyundai. Jego niewielki elektryczny SUV, Kona, cieszy się popularnością, której nie spodziewał się nawet producent, bo nie dość, że trafił w mało zapchany segment, to jeszcze pod niemal każdym względem ma sens.
Ba, nie wszystkie takie historie muszą mieć podłoże elektryczne, a mogą mieć nawet i Polski akcent. W latach 90., w Polskie potrzeby idealnie trafiła... Skoda Felicia. Tak idealnie, że na samochód zamawiany w salonie czekało się nawet i rok, a jeśli chciało się go kupić od ręki, trzeba było go szukać na giełdzie, gdzie płaciło się więcej niż u oficjalnego sprzedawcy.
I podobna sytuacja, mimo że prawie 30 lat później, może mieć miejsce przy okazji premiery Jimny.
Jimny Golfa nie pobije...
Oczywiście przy związanym z Jimny hurraoptymizmie łatwo zapomnieć o jednym - przy doniesieniach o potencjalnym sukcesie sprzedażowym mówimy o bardzo niewielkich liczbach. Nawet jeśli Jimny w Wielkiej Brytanii sprzedałby się w ciągu pierwszego roku w 4,5 tys. egzemplarzy (a tylu jest chętnych), to na tle takiego Golfa pewnie wyglądałoby to najwyżej sympatycznie.
Ale nie ma to aż takiego znaczenia. Znaczenie ma to, że Suzuki stworzyło wyjątkowy model, którego nie da się przegapić na ulicy, który można chcieć, bo naprawdę jest spoko (a nie tak napisali w prasówce) i który zapamiętamy na pewno na długo. A że przy okazji Suzuki sprzeda go więcej, niż zaplanowało? Taka nagroda za odwagę jak najbardziej się należy.