Przypadkiem zrobili z mojej okolicy 15-minutowe miasto. Niech ktoś mnie uwolni od tego koszmaru
Na początku było pięknie. Była wolność, godność, człowieczeństwo. A potem ktoś wymyślił - chociaż wtedy to się chyba tak nie nazywało - że zrobi z mojej okolicy 15-minutowe miasto. I skończyła się wolność, a do tego sam musiałem ponieść dodatkowe koszty, których normalnie bym nie ponosił.
Te koszty nie były jak na razie przesadnie wielkie, ale wiecie, jak to jest. Gotowanie ślimaka czy jakiegoś innego biednego zwierzęcia.
Zanim powstało miasto 15-minutowe...
... było tak, jak powinno być, jak przystało na duże miasto w Europie w XXI w. Osiedle domów, siatka malutkich ulic, droga krajowa, na której skupiał się cały okoliczny ruch i to w sumie tyle. Był wprawdzie tramwaj, którym jeździli ci, których nie stać na auto albo nie mieli jeszcze prawa jazdy, ale był rozsądnie rzadkim widokiem. Raz na pół godziny wystarczyło, żeby nie drażnił swoim widokiem osób, które było stać na samochód. Jeszcze większym wydarzeniem było pojawienie się autobusu - jeździł tylko i wyłącznie nocą, kiedy przestawały jeździć tramwaje, a jego przystanek był kawałkiem klepiska przy DK, z którego w sumie nie wiadomo było, gdzie pójść i którędy. I dobrze, ludzie bez samochodu niech idą błotem.
Był też oczywiście sklep. Jeden, niewielki, zamykany wczesnym wieczorem, z ofertą składającą się z 1000 rodzajów piwa, 100 rodzajów wódki i jednego rodzaju sera. Do tego, żeby się do niego dostać, trzeba było przejść przez bardzo ruchliwą drogę krajową. Czyli było prosto - życie było proste i wybór był prosty.
Wybór polegał na tym, że jeśli chciało się cokolwiek załatwić, brało się kluczyki z szuflady (albo losowego, niemożliwego do przewidzenia miejsca w domu - jakoś to się zawsze zdarza) i wsiadało się w samochód. Lekarz? Hop w samochód. Trening? Hop w samochód. Zgubiła się śrubka od roweru? Hop w samochód. Skończyła się cola? Hop w samochód. Jazda do pracy? Jasne, samochód. Czas zjeść coś, czego nie chce nam się robić w domu? Ok, tylko znajdę kluczę.
Jedyna wątpliwość dotyczyła tylko tego, jak daleko jechać, bo mocno zależało to od tego, kiedy np. skończył się chleb czy inny papier toaletowy. Jeśli było po 21, oznaczało to podróż w jedną stronę na dystansie co najmniej 8-12 km.
To było proste, wolne i zbawienne. Licznik przebiegu cykał, licznik kwoty za paliwo na dystrybutorze cykał, wysiedziane na samochodowym tyłkogodziny też cykały. Ok, to ostatnie nie ma licznika, ale da się to zmierzyć innymi sposobami.
A potem się zaczęło.
Na początku zbudowali mi niemal pod domem obwodnicę - co było jasnym sygnałem, że mojego samochodu w mieście nie chcą i najchętniej widzieliby go gdzieś tak dookoła tego miasta. Zresztą teraz już wiem, co czują mieszkańcy Oxfordu, których też próbuje się skłonić do korzystania właśnie z obwodnicy, zamiast radosnej i swobodnej jazdy po wąskich, miejskich uliczkach. Niestety, to był tylko pierwszy krok ku zagładzie dotychczasowego stylu życia.
Potem, chociaż droga krajowa na tym odcinku pękała w szwach, ktoś podjął szaloną decyzję. Zamiast wykorzystać fragment klepiska wzdłuż jezdni do poszerzenia jej - co zawsze rozwiązuje kwestię korków - zdecydowano się tam zbudować ciąg pieszo-rowerowy. Trochę upokarzające było zorientowanie się na własnym przykładzie, że w godzinach szczytu szybciej do szpitala na końcu tej drogi dotrę rowerem - a czasem nawet pieszo - niż odpalając samochód.
Z czasem ta szaleńcza ideologia zaczęła się rozlewać dalej i dalej. Na miejscu, w którym wcześniej nie było niczego, powstało spore osiedle. O dziwo nie składało się w całości z miejsc parkingowych i wielopoziomowych parkingów, ale wypełniono je sklepami, przychodniami, żłobkami, przedszkolami i - z jakiegoś bliżej nieznanego mi powodu - salonami fryzjerskimi, które stanowią chyba dominujący typ biznesu w tej okolicy. Mało tego - prawie całość jest jednym wielkim deptakiem, a do kompletu dorzucono jeszcze tramwaje kursujące co kilka minut, autobusy, nowe drogi dla rowerów, dwie stacje kolejowe w promieniu kilku minut - i to bez wykorzystywania samochodu do tych dojazdów - i na tym podobno wcale nie ma się skończyć.
Okropieństwo.
W pewnym momencie zorientowałem się, że ktoś całkowicie zmienił mój świat. A przecież nikt nie lubi zmian.
Poranna wycieczka samochodem po bułki - a całkiem ją lubiłem - stała się nagle bez sensu, zarówno czasowo, jak i kosztowo. Wychodzę z domu, spokojnymi uliczkami dochodzę sobie do jednej z dwóch piekarni, kupuję co trzeba i wracam. Nie mam nic na obiad, a wypadałoby coś zrobić? Wsiadam do samocho... nie, to też nie ma sensu, bo 4 minuty spaceru ode mnie jest sklep, gdzie kupię co trzeba. O 22 skończył się papier toaletowy? Czas na moją ulubioną nocną podróż po mieście i parkowanie na wielkim parkingu pod centrum handlowym... a nie, jednak nie, w sumie to taniej i szybciej będzie, jeśli się przejdę. Okropieństwo.
Nie mniej okropny okazał się fakt, że nawet i do samego miasta - jeśli już muszę tam jechać - nieprzesadnie opłaca mi się jechać samochodem. Nie, niczego nie zamknęli, nie zwęzili, nie zakazali. Wręcz przeciwnie - poszerzali, rozbudowywali, wygładzali, optymalizowali - i robią to dalej. W rezultacie ten, kto tylko może i chce, osiedla się gdzieś pod miastem, a potem do miasta - skoro zbudowali te drogi - jedzie samochodem. Właściwie to jedzie do pewnego momentu, bo potem głównie stoi. Kilka razy zresztą próbowałem dojechać np. na dworzec samochodem - w końcu porzuciłem ten pomysł, bo wyszło, że nawet z przesiadką z tramwaju na pociąg, żeby dojechać na dworzec główny, wyjdzie mi taniej, szybciej i bardziej bezstresowo.
Nie może tak być. Tak samo jak tego, że okazało się, że starsi ludzie niekoniecznie wcale marzą o tysiącu miejsc parkingowych i autostradzie przed środek miasta - i zaskakująco często widać ich na rowerach wzdłuż okolicznych ulic. Albo w autobusie, który - jakkolwiek nie byłby absurdalny w tym miejscu - woził ich w kółko po całym osiedlu, żeby mogli łatwo zrobić zakupy albo pojechać na tramwaj. W końcu internet nauczył mnie, że ci starsi, schorowani ludzie, chcą jeździć wszędzie samochodem. Okłamano mnie, czy co?
Podobnie pewnie rozpaczają rodzice z dziećmi, którzy do lekarza, przedszkola albo żłobka muszą chodzić - o ile oczywiście się załapali - tych kilkaset metrów, zamiast jechać kilkanaście kilometrów samochodem. Przecież każdy lubi robić za taksówkarza. Czy też mnie oszukano w tej kwestii?
Oczywiście musiałem ponieść "społeczne koszty" tych zmian.
Polegające na tym, że od nieruszania samochodu, czasem całymi tygodniami, zamordowałem już doszczętnie dwa akumulatory. Wcześniej taka sytuacja nie miałby miejsca. Na szczęście jeszcze nie doprowadziłem do bankructwa okolicznych serwisów Alfy Romeo, bo włoskie auta mają do siebie to, że potrafią się zepsuć i zużyć, nawet jeśli z nich nie korzystamy. I dobrze, przynajmniej coś się dzieje, inaczej byłoby nudno. Zresztą nie tylko moje auto w tej okolicy długimi tygodniami albo miesiącami potrafi stać w dokładnie tym samym miejscu - bo po prostu nie jest potrzebne.
Czy czuję się ostatecznie zniewolony, pozbawiony godności i zamknięty w swoim dystrykcie? No niespecjalnie, tym bardziej, że byłem w zeszłym roku chyba w większej liczbie miejsc "daleko od domu", niż kiedykolwiek wcześniej. A w tym plany mam jeszcze ciekawsze.
Co nie zmienia faktu, że dalej nie jestem entuzjastą tworzenia 15-minutowych miast czy osiedli wszędzie - w końcu dlaczego innym też miałoby być dobrze? To kompletnie nie mój biznes.