Warszawskie rondo nie bierze jeńców. 15 tysięcy wykroczeń w 9 miesięcy
Od grudnia ubiegłego roku na warszawskim Rondzie Wojnara działa system Red Light, który za pośrednictwem monitoringu łapie złoczyńców wjeżdżających na skrzyżowanie na czerwonym świetle. Do końca września kamery wychwyciły ponad 15 tysięcy wykroczeń.

Sęk w tym, że zamiast inwestować w system 28 kamer, wystarczyło po prostu ogarnąć samo skrzyżowanie. Jest ono bowiem źle zorganizowane - fakt, nie opinia. Jeżdżę tędy niemal codziennie, jeżeli nie służbowo, to prywatnie, więc bazę danych mam dosyć obszerną.
Przede wszystkim, na Rondzie Wojnara są fatalnie ustawione światła i to zarówno, jeżeli chodzi o ich koordynację, jak i samo fizyczne rozmieszczenie sygnalizatorów. To następnie powoduje efekt domina, gdzie jeden problem generuje kolejny i tak aż do ostatecznej detonacji.
Czerwone czy zielone?
Kontrowersyjna jest zwłaszcza ta druga kwestia, bo niby jest dobrze, ale jednak źle. O ile przed wjazdem na skrzyżowanie jest dobrze, o tyle po wjeździe przy skręcie w lewo lub zawracaniu zaczynają się kłopoty. Zwłaszcza przy zawracaniu, ponieważ przy skręcie zazwyczaj idzie zdążyć na zielonym. Sam wracając z pracy do domu robię na tym rondzie zawrotkę, dlatego przynajmniej jeden raz jestem zmuszony zatrzymać się na środku, na czerwonym.
Po wewnętrznej stronie, przy lewym pasie ruchu nie stoi żaden sygnalizator - najbliższy jest ten zawieszony na wysięgniku. Tym sposobem, jeżeli stoję jako pierwszy w kolejce do skrętu, jest on idealnie nad moją głową, w martwym polu. O sygnalizatorze po prawej nie wspominam, bo znajduje się on trzy pasy dalej, więc nie mam szans go zobaczyć, zwłaszcza że samochód przeważnie jest już ustawiony pod kątem, nosem w kierunku jazdy.
Tu następuje pierwszy kwas - kiedy sygnał zmienia się na czerwony, ja tego nie widzę, jeżeli akurat nie wykręcam sobie kręgosłupa, aby popatrzeć do góry. Aby jeszcze dołożyć do pieca, przed oczami mam zielony błysk, tyle że to sygnalizator dla kierunku poprzecznego, na który jeszcze nie wjechałem. Przy założeniu, że ktoś nie zna tego skrzyżowania albo się po prostu zagapi, pojedzie dalej i wpadnie idealnie w sznurek samochodów ruszających w poprzek na zielonym. Pamiętam, że kilkanaście lat temu oblałem na takim przewinieniu egzamin, ale wtedy byłem niedoświadczonym ciamajdą. Często za takim jednym jadą kolejni, którzy też nie są dostatecznie czytelnie poinformowani o tym, że już mają czerwone światło.

W miejscu "X" powinien stać sygnalizator, ale go tam nie ma - tak jest w każdym wewnętrznym narożniku skrzyżowania.
Zielone dla wybranych
Całego ambarasu dałoby się uniknąć, jeżeli sygnalizacja byłaby zaprogramowana na zieloną falę wzdłuż całej wyspy przez minimum kilka sekund, aby wszyscy zdążyli zjechać i zrobić sobie nawzajem miejsce. Tymczasem, jest zupełnie na odwrót i czerwone zapala się w tym samym momencie, co zielone w poprzek. W takiej sytuacji, pomijając poprzedni akapit, kierowcy nie są w stanie opuścić skrzyżowania i zostają na środku. To zaś blokuje tych ustawionych w poprzek, którzy chcą na skrzyżowanie wjechać lub z niego zjechać w inną stronę - wystarczą dwa takie cykle świateł i miejsce jest całkowicie zablokowane.
Paradoksalnie, gdyby nie kierowcy jeżdżący na czerwonym, ronda nie dałoby się praktycznie przejechać, bo ktoś ciągle stałby na lewym pasie i uniemożliwiał napływ kolejnych samochodów, te natomiast stałyby na pasie w poprzek, blokując wjazd kolejnych, i tak dalej, aż zamkniemy pełny okrąg. Skrzyżowanie jest wówczas kompletnie zakorkowane i ktoś musi się niestety poświęcić, przejeżdżając na czerwonym.

Wokół wyspy nie ma ustawionej zielonej fali, tak że widoczna sytuacja może szybko eskalować w złym kierunku - kierowcy na czerwonym będą blokować tych na zielonym.
Niebezpieczna koordynacja świateł
Kolejny “fakap” to ustawienie świateł w stosunku do siebie. Brak zielonej fali, która na tego typu skrzyżowaniach wydaje się rozwiązaniem wskazanym, to jedno. Natomiast zielone światło dla zjeżdżających ze skrzyżowania w dosłownie (sprawdziłem) tej samej sekundzie, co czerwone dla wjeżdżających jest już po prostu niebezpieczne. Ok, na czerwonym nie jeździmy, ale znowu wracamy do myślenia życzeniowego, a poza tym wystarczy ktoś mniej sprytny, kto przystanął na chwilę za sygnalizatorem i akurat ruszył. Jeszcze gorzej taka koordynacja wygląda w odwrotnej konfiguracji, czyli z czerwonym dla zjeżdżających i zielonym dla wjeżdżających - zwłaszcza w zestawieniu z kierowcami nieumyślnie zjeżdżającymi na czerwonym, którzy momentalnie kolidują z tymi wjeżdżającymi.

Warto również przy takim natężeniu ruchu rozważyć wytyczenie drugiego pasa do skrętu w lewo, przynajmniej w niektórych relacjach. Obserwuję, że lwia część przekraczających skrzyżowanie samochodów skręca właśnie w lewo, więc nie powinno to stanowić poważnego utrudnienia.
Można zrobić to dobrze, ale po co?
Ile znaczy prawidłowa organizacja ruchu, widać na będącym kilometr dalej Rondzie Makowskiego, przy ulicy Żwirki i Wigury. Dawniej przynajmniej raz w tygodniu dochodziło tam do dzwona, ze względu na lecących na czerwonym kierowców. Powód? Mniej więcej taki sam, czyli złe rozmieszczenie sygnalizatorów i beznadziejna ich koordynacja. Pamiętam, że na wyspie pośrodku skrzyżowania stała zawsze autolaweta, która od razu po kraksie odpalała żółte koguty i ogarniała bałagan. Gość miał kopalnię złota. Następnie, przeprowadzono reorganizację, poprawiając niedociągnięcia. Efekt? Święty spokój.
Z pozoru skrzyżowanie wydaje się nieskomplikowane, ponieważ jest jednym z wielu tego typu w Warszawie. Podejście do tematu, że skoro zasady ruchu są przejrzyste, to skrzyżowanie jest proste w obsłudze, to niestety myślenie życzeniowe. Ludzie nie są nieomylni, a Rondo Wojnara robi wszystko, żeby komuś podstawić nogę, strzelić z liścia w tył głowy, a na końcu jeszcze ukraść kanapki z plecaka.