Miała być prosta wymiana silnika w Polonezie, wyszła „droga krzyżowa". Ale i tak było warto
„Sam wymienię sobie silnik! Co może pójść nie tak?" Tak pomyślałem i zafundowałem sobie dzięki temu małą „drogę krzyżową”.
Stacja I: Silnik AB na śmierć skazany.
Cała historia zaczęła się od tego, że już kupując swojego gaźnikowego Poloneza Caro MR 91 wiedziałem, że jego silnik 1.5 AB jest w opłakanym stanie. Dzwonił niemiłosiernie panewkami, ale mimo wszystko jechał. Dopiero po około 10 tys. km na wolnych obrotach zaczęła pojawiać się kontrolka ciśnienia oleju. W połączeniu z zagłuszającym wszystko hurgotem dochodzącym ze skrzyni korbowej diagnoza mogła być tylko jedna - czas tego silnika dobiega końca.
Stacja II: Silnik AB bierze wodę do swego układu olejowego.
Smutny los zmęczonego życiem motoru przypieczętowały pojawiające się czasami nagłe skoki temperatury. Wkrótce nieśmiało dołączył do nich majonez pod korkiem oleju. Ze względu na ogólny stan silnika nie było sensu zmieniać uszczelki pod głowicą. Koniec złachanego 1.5 był bliski.
Stacja III: Polonez upada po raz pierwszy.
Ponieważ wyrok został już wydany, nie przejmowałem się nadmiernie konsekwencjami jazdy z wodą destylowaną mieszającą się z olejem. Silnik AB wyruszył w swoją ostatnią drogę dopiero kiedy majonez pod korkiem można było już zbierać nożem i smarować nim kanapki, a temperatura wariowała tak, że konieczna była jazda z poluzowanym korkiem chłodniczym. Ten ostatni patent to takie awaryjne spuszczanie ciśnienia z układu chłodzenia jeśli dostają się tam spaliny z cylindrów. Oryginalny zawór bezpieczeństwa otwiera się dopiero kiedy silnik osiąga temperaturę w okolicach 120 stopni, a chciałem jednak dojechać na miejsce naprawy bez pomocy lawety.
Stacja IV: Polonez spotyka swojego ojca
Umęczona jednostka jakimś cudem wytrzymała ostatnią drogę pod Warszawę, do garażu-klasztoru gdzie miałem zamiar z pomocą ojca Z. Gaśnika, przeora Zakonu św. Komory Pływakowej, dokonać przeszczepu serca. W założeniach to była oczywiście szybka robota, jeden weekend i będzie po problemie. W garażu już czekał kolejny motor, 1.6 CB kupiony od pewnego człowieka, który zapewniał, że to pewniak. To ta sama jednostka co 1.5, jedynie nieco rozwiercona, pasuje bez przeróbek. Polonez stanął obok swojego ojca, remontowanego Fiata 125p i można było rozpocząć demontaż osprzętu by wyjąć silnik.
Na tym etapie obyło się bez przygód. Wszystkie elementy szybciej lub wolniej pozwalały się odkręcić. Nie ma w tym zbyt wielkiej filozofii. Nie trzeba nawet odkręcać kolektorów. Jedyną trudnością przy wyjmowaniu może okazać się rozłączenie silnika i skrzyni. Trzeba odpowiednio manewrować motorem powieszonym na żurawiu, by zdjąć go z wałka skrzyni i jednocześnie nie zdewastować pasa przedniego. Kiedy silnik opuścił nadwozie morale były wysokie. Na razie wszystko szło sprawnie.
Stacja V: o. Z. Gaśnik pomaga Polonezowi.
Ponieważ od dłuższego czasu spodziewałem się tej wymiany, postanowiłem skorzystać z okazji i zamontować zregenerowany gaźnik. W tym celu wcześniej poprosiłem o. Gaśnika o przygotowanie odpowiedniego organu dla jednostki 1.6. Przy mnie jeszcze wykonał ostatnie poprawki pływaka i zaworka, po czym skręcony gaźnik był gotowy by zasilać nowy silnik Poloneza.
Pozostało już tylko wsadzić nowy motor. Wszystko szło sprawnie dopóki nie przyszła pora by poskręcać wydech. W gaźnikowych Polonezach za kolektorem znajduje się dwururka, której mocowanie w moim aucie było zbyt przerdzewiałe i nie nadawało się do ponownego montażu. Trudno w weekendowe popołudnie dostać nowy taki element. Na szczęście o. Z. Gaśnik wykazał się cierpliwością zakonnika i zamiast denerwować się na nieciekawą sytuację po prostu dospawał brakujący fragment. Na tym zakończyliśmy dzień pierwszy robót.
Stacja VI: Polonez upada po raz drugi.
Następnego dnia poskręcaliśmy pozostałe, brakujące elementy. Podpięliśmy wszystkie wężyki i kable, zmieniliśmy olej. Przykręciliśmy nowe sprzęgło z dociskiem, założyliśmy świeży pasek rozrządu. Podmiany wymagał też aparat zapłonowy - ten w kupionym silniku rozpadał się w rękach. Przyszła pora na próbne odpalenie nowej jednostki. Nie bez kłopotów, bo zdarzyły nam się pomyłki takie jak odwrotne podpięcie pompy paliwa, ale w końcu silnik prychnął i przebudził się do życia. Radość nie trwała długo. Minęła może minuta od odpalenia, gdy z otwartego korka chłodnicy zaczął tryskać płyn chłodniczy z ogromnymi bąblami gazów. Zjawisko było zdecydowanie zbyt intensywne jak na zwykłe odpowietrzanie.
Morale sięgnęły dna. Obaj z o. Gaśnikiem wiedzieliśmy co to może oznaczać, ale nikt nie chciał tego powiedzieć na głos. Niestety, tester obecności CO w układzie potwierdził diagnozę. Rzekomo pewny silnik miał poważnie uszkodzoną uszczelkę pod głowicą.
Stacja VII: Papier ścierny pociesza płaczącą płynem chłodniczym głowicę.
To co się wydarzyło wymagało przerwy na rzucanie niecenzuralnych słów pod adresem gościa, który sprzedał mi silnik i zapewniał o jego świetnym stanie. Co najlepsze nie brałem motoru od obcego, tylko od znajomego. Dlatego uwierzyłem. Więcej nie popełnię tego błędu. Tego dnia nie mieliśmy już serca do tego samochodu. Weekendowa naprawa musiała zostać przedłużona na kolejne 2 wieczory.
Po zdjęciu głowicy na jaw wyszło, że motor bardzo długo jeździł na wodzie z jeziora i ma ogromne zwały kamienia w kanałach wodnych. Głowica była przykręcona z nierówną siłą, a jej powierzchnia od strony uszczelki miała kilka zauważalnych uszkodzeń. Ze względu na irytację całą sytuacją i niepewny stan silnika zdecydowałem, że jedynie podmienimy uszczelkę i założymy starą głowicę. Miała pozostać na silniku jedynie na czas agresywnego płukania układu chłodniczego, a potem zostać zmieniona na inną, wyremontowaną. Wobec tego splanowaliśmy ją jak dla obcego, czyli papierem ściernym na klocku i założyliśmy, przykręcając śruby z momentem odrobinę większym od zalecanego.
Stacja VIII: Polonez upada po raz trzeci.
Jak to zazwyczaj bywa z prowizorką, tymczasowe rozwiązanie przetrwało dłużej, niż przewidywaliśmy. Miały być 2 tys. km na płukanie, ale mój Polonez z tak poskładanym silnikiem pojechał do Stambułu i wrócił. Kiedy zmierzaliśmy już w stronę Polski miał już problemy z gazami trafiającymi do układu chłodzenia, ale dało się jeszcze jechać. Ostateczna śmierć uszczelki pod głowicą nastąpiła dopiero w Warszawie, kilka dni po powrocie ze Stambułu. W całkiem efektowny sposób, bo mocno rozgrzany silnik wyrzucał przez chłodnicę całe fontanny płynu. Mimo wszystko partacko złożony motor przetrwał aż 10 tys. km w trudnych warunkach, z licznymi trasami przez góry.
Stacja IX: Polonez z głowicy obnażony.
Gejzer, w który zmieniła się chłodnica Poloneza zmusił mnie do wykonania ostatniej czynności, wieńczącej wymianę silnika. W bagażniku czekał już pełen zestaw: nowe śruby, uszczelka i głowica po pełnym remoncie w renomowanym zakładzie. Tym razem nie musiałem już jechać do klasztoru o. Z. Gaśnika, bo robota była prosta. Wystarczyło mi miejsce postojowe w garażu podziemnym. Reakcje sąsiadów oscylowały między entuzjastycznym zaciekawieniem i słabo skrywaną wrogością.
Zaprosiłem do wspólnej zabawy kolegę, też poloneziarza. Zdemontowaliśmy kolektory i zdjęliśmy głowicę. To co pod nią zastaliśmy wskazywało na nieszczelność między 2 i 3 cylindrem oraz przedmuch do kanału wodnego przy 4 garnku. Płukanie układu octem dało pewne efekty, duża część osadu z kanałów wodnych zniknęła, a woda destylowana spuszczona z bloku wyglądała jak rozcieńczona zupa z dyni.
Stacja X: Zmartwychwstanie.
Zamontowaliśmy nową głowicę, uzbroiliśmy ja z powrotem w kolektory, wyregulowaliśmy zawory, podpięliśmy wszystko co trzeba i zalana nowym płynem chłodniczym jednostka była gotowa do odpalenia i rozpoczęcia odpowietrzania. Kilka obrotów rozrusznika, pompa zassała paliwo i silnik zaskoczył. Pracował zaskakująco cicho i ładnie. Układ udało się odpowietrzyć i wydawało się, że wszystko jest dobrze. Niestety - nie do końca.
Tradycyjnie dla Poloneza zadziałała zasada „promocje łączą się". Pomimo sprawnego wiatraka układ chłodzenia nie był w stanie zbić temperatury na postoju. Miałem już ochotę wbić siekierę w dach, ale wcześniej skonsultowałem się z o. Z. Gaśnikiem. Po opisaniu objawów i przesłaniu nagrań uspokoił mnie - to tylko pompa wody. Kamień z serca.
Prosta wymiana i już mogę z powrotem normalnie korzystać z auta. Jak można było się domyślić, Polonez po otrzymaniu lepszego bloku silnika i wyremontowanej głowicy stał się o wiele żywszy i cichszy, niż kiedy pod jego maską pracowało umęczone 1.5 AB.
Było beznadziejnie, chcę jeszcze raz.
Fakt, pomysł wymiany silnika okazał się drogą przez mękę. Miało być prosto i przyjemnie, wyszło jak zwykle. Mimo wszystko nadal podoba mi się zabawa w dłubanie w gratach. Poza tym nie do przecenienia jest satysfakcja, że własnoręcznie składane auto jeździ.
Na tym chyba polega moja toksyczna miłość do Polonezów i innych socjalistycznych wytworów. Ciągłe naprawy i problemy to dla mnie rozrywka. Do tego to auta na tyle proste, że nawet do zmiany motoru nie potrzeba specjalistycznych narzędzi poza żurawiem. Świetna zabawa, ale nie polecam jej nikomu. Trzeba mieć nierówno pod sufitem by się cieszyć kiedy auto funduje ci „drogę krzyżową.”