Dlaczego mamy tak dużo znaków? Bo jeździmy za szybko. Dlaczego jeździmy za szybko? Bo mamy za dużo znaków
Są dwa pomysły na podniesienia bezpieczeństwa na drodze. Pierwszy polega na tym, że stawia się jak najwięcej znaków z ograniczeniami prędkości, podnosi mandaty i liczy na to, że to wystarczy i będzie dobrze. Drugi z kolei zakłada budowę takich dróg, gdzie kierowcy sami zdejmują nogę z gazu. Podpowiedź: jeden z tych sposobów nie działa.
Jest koło mnie taka droga - na tyle nowa, że nawet nie ma jej na Google Street View - która doskonale obrazuje to pierwsze podejście. Czyli takie, w którym wystarczy postawić znak, żeby wszystko było zgodnie z prawem, logiką i w ogóle nie wiadomo, dlaczego ludzie jakoś nie potrafią się podporządkować. Droga, z perspektywy kierowcy, jest piękna. Jest gładka, prosta (no, ma jeden zakręt, ale poza tym to linie proste), nie ma żadnych progów zwalniających, wysepek - niczego, co mogłoby zaburzyć przejazd. Jest też fascynująco przewymiarowana - mimo tego, że prowadzą do niej wyłącznie wąziutkie, osiedlowe uliczki oraz jeszcze węższe uliczki starego osiedla domów jednorodzinnych, ma jakieś 10 albo i więcej metrów szerokości. Na tle reszty okolicznych ulic wygląda to wręcz komicznie:
Żeby było śmieszniej, ta droga ma chyba nawet większy przekrój niż główna droga łącząca osiedle ze sporą - a niedługo jeszcze większą - drogą główną. I to pomimo tego, że w zasadzie nigdzie nie prowadzi i nawet gdyby wykorzystać jej pełną przepustowość, to wszystkie pozostałe drogi dookoła stanowiłyby wąskie gardła - i nie ma jak ich poszerzyć, bo po prostu nie ma na to miejsca.
No i fajnie, jest szeroka droga, co w niej może denerwować?
Jeden szczegół - to, że na całej jej długości zamontowano oznaczenia informujące o tym, że jest to strefa zamieszkania. Co z kolei automatycznie wprowadza na tym obszarze ograniczenie do 20 km/h.
Teraz można sobie wyobrazić dość łatwo, jak wygląda przestrzeganie tego przepisu - ładna, prosta, równa droga. Czy ktoś pojedzie 20 km/h? Nie. Może przypadkiem. Może czasem. Może ktoś nie zdąży się rozpędzić. Ale w większości przypadków sytuacja wygląda po prostu tak, że ktoś wjeżdżający z wąskich, poparkowanych dookoła dróg okolicznych na te piękne połacie równo wyłożonej kostki, korzysta z tego, że ma w końcu gdzie się rozpędzić. Taka natura, co poradzić. Sam za każdym razem muszę się nieźle napocić, żeby nie daj boże na prędkościomierzu wskazówka nie przekroczyła 20 km/h.
I wniosek dla kierowców będzie z tego jeden:
"Te oznaczenia nie mają sensu, więc po co się nimi przejmować"
Komuś coś się stało? Jak na razie nie. Jest miejsce na to, żeby względnie bezpiecznie jechać szybciej niż limit? Tak. I nagle z naszej świadomości te dziwne niebieskie tabliczki na wjeździe znikają. Bardzo możliwe, że po takich doświadczeniach zignorujemy też kolejne - w końcu poprzednie nie miały żadnego sensu, a przynajmniej nie można było dla nich znaleźć uzasadnienia w projekcie całej drogi. A skoro ktoś zaprojektował drogę w jednym miejscu do szybszej jazdy, to gdzie indziej też tak pewnie będzie.
Ten przykład można zresztą bez problemu rozciągnąć poza to jedno stosunkowo niewielkie osiedle. Tak, w tym też na słynne tereny zabudowane w środku pola, o których zdążymy zapomnieć do momentu, kiedy wjedziemy do faktycznej miejscowości, gdzie przekroczenie prędkości może naprawdę kosztować czyjeś życie lub zdrowie. Był znak bez sensu? Był. To pewnie i kolejny będzie dokładnie tak samo go pozbawiony.
Całość uzupełnia jeszcze jeden problem - podobny do tego, który widać na osiedlu. Zobaczmy, jak wygląda losowa droga krajowa poza terenem zabudowanym:
I jak wygląda droga w terenie zabudowanym w tym samym miejscu:
Nie tylko Pam odpowiedziałaby, że to takie samo zdjęcie. Po prostu droga przed i za tym znakiem wygląda absolutnie tak samo. Nie daje absolutnie żadnej, nawet najmniejszej sugestii, że po jednej stronie znaku będzie rozsądnie jechać 90 km/h, a po drugiej już 50 km/h. Zresztą jeździłem tą drogą często i próba jazdy tam w okolicach 50 km/h jest dość wyczerpującym zadaniem - szczególnie z jakimś wielkim ciągnikiem siodłowym niemal w bagażniku.
Brakuje tylko tego, żeby droga na odcinku zabudowanym rozszerzała się - co też jak najbardziej się zdarza.
Jaki jest pomysł na rozwiązanie tego problemu?
Patrząc na dotychczasowe działania - więcej znaków i wyższe mandaty. Oba te rozwiązania będą działały, ale na krótką metę. Kiedy kierowcy zorientują się, że dany znak nie ma sensu - zignorują go w końcu, a potem z rozpędu zignorują kolejny i kolejny, nawet jeśli któryś z kolei będzie miał sens. Im więcej ich będzie, tym więcej będzie się ignorować. Szczególnie te, dla których trudno znaleźć logiczne wytłumaczenie - jak np. nagłe ograniczenie z 80 do 50 km/h na prostej, szerokiej drodze, z jezdniami rozdzielonymi pasami zieleni i bez przejść dla pieszych. A skoro nie ma logiki - nie warto się stosować. Plus kierowca złapany w takim miejscu będzie czuł się upolowany.
Mandaty? Fajnie, że są już trochę urealnione pod względem wartości, ale to podziała przez jakiś czas. Za chwilę nagłówki z wielotysięcznymi mandatami przestaną się klikać, ludzie trochę zapomną, a że nie da się wszystkich wszędzie złapać - sytuacja w jakimś stopniu wróci do normy.
I wtedy ktoś krzyknie, że warto znowu podnieść mandaty i obniżyć limity prędkości, bo przecież to już zadziałało. I tak w kółko. Aż w końcu kierowcy Alf Romeo, przyzwyczajeni do długich, szybkich podróży na piechotę, staną się szybsi od jadących obok aut, których kierowcy będą skupieni głównie na tym, żeby przypadkiem nie przegapić jednego kilkudziesięciu znaków w ich bezpośrednim otoczeniu.
A można byłoby to zrobić inaczej...
Byłoby to kosztowne, długotrwałe i wymagało potężnego planu, ale jest to jak najbardziej możliwe. Wystarczy projektować drogi - tam, gdzie niższa prędkość jest uzasadniona - tak, żeby każdy prowadzący samochód miał poczucie, że faktycznie, to ograniczenie, które przed chwilą zobaczył, miało sens. Jak? Przenieśmy się o tysiąc kilometrów od Polski i zerknijmy na to, jak wygląda losowa droga przed wjazdem do wsi/miasteczka:
A teraz obróćmy kamerę i zobaczmy drogę w samym miasteczku:
Nagle pojawia się jakiś bodziec, który nie tyle sugeruje, że tutaj wypadałoby zwolnić z jakiegoś bliżej nieustalonego powodu. To jest bodziec, który sugeruje kierowcy, że jeśli nie zwolni, to sam będzie miał problemy. Co ma o tyle sens, że prędkość za kierownicą dobieramy przeważnie do naszego poczucia komfortu i bezpieczeństwa, a nie do komfortu czy bezpieczeństwa innych.
I jeszcze jeden przykład. Tutaj normalna droga przed miasteczkiem:
Wjeżdżamy tam, gdzie nie powinniśmy jechać szybciej - pasy robią się węższe, nawet jeśli wynika to głównie z malowania (ok, z wysepki też):
Wyjeżdżamy z miasteczka i ogień:
A teraz porównajmy to z naszym "terenem zabudowanym", gdzie bodziec do tego, żeby jechać normalnie jest tylko jeden - tabliczka.
Acha, no i jest jeszcze coś. A właściwie to czegoś brakuje.
Popatrzcie tylko na ten piękny krajobraz:
Jakoś tak dziwnie i nieswojo w porównaniu do Polski, gdzie już na tym jednym zdjęciu byłoby z 5 znaków. I tak jako losowy przykład - wiecie, ile jest znaków ograniczających prędkość między Barneveld a Scherpenzeel (to był kompletnie losowy strzał), czyli na dystansie jakichś 5,5 km? Uwaga - jeden. I to pomimo tego, że jak najbardziej jakieś zabudowania po drodze były. Gdybym miał zgadywać, czy kierowca bardziej przejmie się tym jednym znakiem na dystansie 5,5 km, czy 10 na dystansie 3 km, to... nawet nie muszę zgadywać.
Mało tego, nawet po wjeździe na przedmieścia nie dostajemy nagle po głowie lasem znaków. Nie - jest mostek, zwężenie drogi, są jakieś progi zwalniające. Nie pędziłbym tam, bo to po prostu niekomfortowe i od razu miałbym wrażenie, że coś jest nie tak.
I to chyba byłoby skuteczniejsze, niż tworzenie monstrualnie szerokiej drogi przez osiedle, z dostawionym śmiesznym, niebieskim znakiem...