REKLAMA

Kupujcie graty, a potem je naprawiajcie. Matematyka nie kłamie

Im lepsza jest technologia, tym mniejszy jest sens jeżdżenia nowym samochodem. Graty górą (już tłumaczę dlaczego).

Kupujcie graty, a potem je naprawiajcie. Matematyka nie kłamie
REKLAMA
REKLAMA

Kiedy 20 lat temu kupowałem graty, bo nie było mnie stać na inne samochody, ich eksploatacja bywała mordęgą. Nie sposób było kupić „części z internetu”, trzeba było mieć zaufany sklep i liczyć na to, że jego właściciel będzie w dobrym humorze, a przy zamawianiu fantów dla nas choć trochę się postara. Trzeba było mieć albo samodzielne umiejętności mechaniczne, albo mechanika, który nie chce nas oszukać. Wszystko było drogie i trudno dostępne, nawet jeśli udało się coś wynaleźć na złomie. Wymiana silnika wymagała zgłoszenia tego faktu w stacji kontroli pojazdów, która szczegółowo weryfikowała, czy aby na pewno numery się zgadzają. Ogólnie droga przez mękę i koszmar.

Jednak sytuacja stale się poprawia

W tej chwili do wszystkich popularnych modeli części są dostępne od ręki. Dzięki internetowi można znaleźć praktycznie wszystko, co udowadnia Michał ze swoją Argentą. Stare pokolenie mechaników trochę wymarło, nowe jest inne i lepsze – starają się, informują klienta, widzę znacznie mniej prób naciągania i obrażania się na pracę niż kiedyś, zwłaszcza wśród młodszych. Teraz jest normą, że mechanik dzwoni do mnie, że „gotowe, kosztuje tyle i tyle”, a dawniej można było sobie dzwonić do upojenia, bo telefon stacjonarny brzęczał w biurze, gdy mechanik stał w kanale. Wcale się nie dziwię osobom, które 20 lat temu wolały kupić nowe auto, żeby mieć spokój.

Jedna sytuacja się pogorszyła

Jest jeden wskaźnik, który cały czas rośnie – to procentowa utrata wartości nowych samochodów. Kiedyś nie istniała, lub była znikoma (bywały czasy, że miała wartość ujemną – samochód po wyjeździe z Polmozbytu zyskiwał na wartości). Obecnie z powodu przeładowania rynku samochodami ich wartość spada lawinowo. Odbierając nowe auto z salonu możemy tylko bezradnie patrzeć, jak jego wartość każdego dnia leci w dół bez żadnego powodu, bo przecież jego walory praktyczne nie spadają tylko z tego powodu, że ma rok lub dwa lata. Dość niepostrzeżenie utrata wartości stała się najważniejszym kosztem posiadania samochodu. Dlatego tak intensywnie z nią walczę, kupując graty, których wartość nie spada, lub jest to pomijalne. Jeśli kupię auto za 3000 zł i dołożę do niego 2000 zł, to za 2 lata sprzedam je za te same 3000 zł. Potwierdzone info, parę razy już to wypróbowałem. Czyli „straciłem” dwa kafle, ale tak naprawdę nie straciłem nic, bo zainwestowałem te pieniądze w to, żeby auto jeździło bezawaryjnie i bezpiecznie.

tani samochód czy warto
W dniu zakupu.

Oto przykład z praktyki

Kupiłem dwa tygodnie temu Renault Kangoo. Długo się zastanawiałem, za ile kupić kombivana. Oglądałem auta warte nawet 7500 zł, to dużo jak na mnie i moje potrzeby motoryzacyjne. Miały klimatyzację, której szczególnie nie poważam, stale choruję od suchego powietrza z klimy. Połowa z nich oczywiście miała tylko instalację do klimatyzacji, która nie działała, a to wcale nie oznacza, że „wystarczy nabić”. Zauważyłem, że często zniechęcałem się, bo coś było do zrobienia. W końcu wziąłem korbowód od 1.5 dCi i walnąłem się nim w głowę. Jak coś jest do zrobienia, to trzeba to zrobić, a nie marudzić jak stereotypowa „Karen”. Nie sprzedałem kiedyś auta w dobrym stanie zdecydowanej kupującej, bo tego samego dnia złapałem gumę i powiedziałem że trzeba podjechać do wulkanizacji żeby zawulkanizowali oponę (uszkodzenie było małe, powietrze uchodziło po 24 godzinach stania). Pani od razu się wycofała: „a to trzeba coś przy tym aucie robić? No nie, to ja nie chcę”.

Stan obecny

W końcu kupiłem tanio

Obejrzałem tylko czy nie ma rdzy i czy z rury wydechowej nie wali siwy dym (co i tak by mi szczególnie nie przeszkodziło, biorąc pod uwagę ile obecnie kosztuje wymiana silnika i jak łatwo można ją wykonać). Wszystko było w porządku, więc kupiłem, płacąc 3400 zł. To jakieś 10% ceny najtańszego samochodu z salonu i mniej niż 5% ceny najtańszego nowego Kangoo. Nie spodziewałem się więc, że będzie idealnie. Z kwitów wynikało, że 9 tys. km temu zmieniono rozrząd, więc jeden wydatek już mi odpadł. Pod korkiem oleju znalazłem tyle majonezu, że można by z niego zrobić sałatkę na Wielkanoc. Kto by się tym przejmował? W drogę do domu!

Kangoo z pewnym trudem dotarło do mechanika, wydając przeraźliwy, chrobocząco-piszczący hałas. Jak zwykle powiedziałem mechanikowi „proszę robić wszystko co trzeba”, oni uwielbiają to słyszeć. To taki papierek lakmusowy na uczciwość. Na szczęście właściciel warsztatu, do którego jeżdżę, to zaufany człowiek i nie miałby żadnego interesu w naciąganiu mnie, bo jestem nie tylko stałym klientem, ale też naganiam następnych.

tani samochód czy warto
Hamulce - demontaż

Na dzień dobry – silnik

Majonez wziął się z jazdy na krótkich odcinkach, po dwukrotnej płukance i wymianie oleju wszystko działa jak marzenie. Przebieg 270 tys. km dla prostego benzynowego 1.2 nie jest żadnym wyzwaniem. Hamulce były w stanie katastrofalnym – tarcze z przodu cienkie jak papier, klocki stały w prowadnicach, przez co jeden starł się do zera, a drugi był nieruszony. Ręczny nie działał. Okładziny w bębnach odkleiły się od szczęk i tłukły się po wnętrzu bębna, powodując hałas. Straszne! Klienci uciekają w panice! W rzeczywistości wszystko było dostępne od ręki, a remont hamulców kosztował 600 zł.

Przyszedł czas na opony, też były absolutnie potworne – w złym rozmiarze i łyse jak kolano. Kupiłem dwie nowe na przód (2018 r., ale nigdy nie zakładane – Uniroyal, 300 zł) i dwie używane na tył (100 zł). Do tego wyrwałem na OLX nowe oryginalne kołpaki do Renault za 100 zł. Przyszły w oryginalnym pudełku Renault bez najmniejszej ryski, nigdy nie dotykały wcześniej felgi. W sumie wydatki na olej, hamulce, opony i kołpaki wyniosły 200 + 600 + 500 (100 za montaż) + 100 zł, razem 1400 zł. Czy gdybym kupił auto droższe o 1400 zł, miałoby ono nowe hamulce, nowe opony z przodu i świeżo wymieniony olej? Przypuszczam, że wątpię.

Opony przed zdjęciem, tzn. na zdjęciu, ale przed zdjęciem. Rozumiecie o co chodzi.

Został zamek centralny

Nie działał zupełnie, ani z kluczyka, ani z pilota. Poprzedni właściciel trzymał auto na podwórku, więc go chyba w ogóle nie zamykał. Ja mieszkam w bloku, więc tak dobrze już nie mam. Znalazłem specjalistę od zamków, u którego kiedyś naprawiałem centralny w Renault Thalia (to był super wóz, cicho być). Pojechałem do niego, skasował 300 zł, wszystko działa jak marzenie. Ostatecznie wydałem 3400 + 1400 + 300 zł = 5100 zł. Za pięć tysięcy z hakiem mam doinwestowane auto, w którym nie ma się do czego przyczepić, może poza brakiem radia. Z ważnym OC i badaniem, sprawne do jazdy i użyteczne na co dzień. Po wszystkich naprawach nie zbliżyłem się nawet do początkowego budżetu 7500 zł, tylko dlatego że nie kręciłem nosem na konieczność „wkładu finansowego”. Zresztą żadna z napraw ani inwestycji nie była dla mnie w żaden sposób stresująca. A teraz mogę sobie patrzeć na swoje cacko i widzieć, jak jego wartość nie spada. Bardzo przyjemne uczucie.

Dlatego w najbliższych latach dalej będę jeździł gratami, bo jest to po prostu najbardziej opłacalne, jakby tego nie gryźć. Wszystkie płacze na temat tego że „nie kupuję używanego bo się zepsuje” są śmieszne. Nawet koszt usunięcia awarii w rodzaju korbowodu wypadającego przez dziurę w bloku nie zbliży się w żaden sposób do tego, ile pieniędzy w niewidoczny sposób wysypuje się na utratę wartości. Kupujcie graty i naprawiajcie je, jeśli umiecie choć trochę dodawać liczby naturalne.

REKLAMA

 

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA